Cała
ta wymiana pozdrowień i uprzejmości po to, żeby powiedzieć jedno
krótkie NIE! Przytoczyliśmy obydwa listy nie dlatego, żeby
zawierały bogatą treść, ale żeby pokazać czytelnikowi, iż nie
mieliśmy innej drogi - musieliśmy sobie radzić sami.
Od
początków łańskiego Ośrodka, to znaczy od 1951 roku, jego
istnienie wiąże się z osobą pułkownika Doskoczyńskiego z
ochrony osobistej prezydenta Bieruta; słyszeliśmy nawet pogłoskę,
której trudno dać wiarę, że podczas jakiejś próby zamachu na
Bieruta pułkownik zasłonił go własnym ciałem i poniósł przy
okazji niepowetowane szkody na własnej cielesności. W każdym razie
Doskoczyński był długo komendantem Ośrodka i to komendantem,
którego ciężką rękę się czuło: potrafił zapędzić do
rąbania drzewa nieostrożnego turystę, który wszedł w zakazany
las, potrafił zastrzelić chłopskiego psa, który ujadał na dziki,
ale potrafił też obdarować zegarkiem gajowego, który dbał o
zwierzynę. Bo zwierzyna przeznaczona była do odstrzału dla
wczasowiczów, których dopiero w latach osiemdziesiątych zaczynano
nazywać prominentami. To z myślą o nich, o ich polowaniach
rozszerzano teren. To z myślą o nich dokarmiano zwierzynę, żeby
starczyło jej także i na dewizowe polowania, ale to oddzielna
historia i o niej za chwilę. To z myślą o nich budowano przemyślne
parkany, przez które dziki mogły wchodzić do środka, ale nie
wychodziły na zewnątrz; W praktyce jednak nie działało to tak,
jak było pomyślane.
Leśniczówka
Lalka, która dała początek łańskiemu Ośrodkowi, była kiedyś
ponoć Willą Hindenburga, potem Göringa. Później, już chyba w
latach wojny, dobudowano tam dwa budynki z pruskiego muru. Za
polskiej władzy połączono je w podkowę, a oprócz tego postawiono
wolno stojące wille dla najważniejszych gości. Widzieliśmy kilka
zdjęć, które dają pojęcie o kalibrze tych gości. Gomułka z
Chruszczowem na stanowisku strzeleckim albo Gierek grający w bilard
z Tito. Słyszeliśmy też o butelkach francuskiego wina, które
prominenci „znajdowali w swoim pokoju”.
Najgorszy
dla okolicznych wsi, ale najlepszy dla dzików okres to lata
siedemdziesiąte: wprawdzie strzelano do nich gęściej, ale co się
nażyły! Polowanie stało się niemal oficjalnie uznaną
dworską rozrywką. Jeden Z ówczesnych ministrów, zastrzegając
sobie anonimowość, opowiedział nam, że chociaż mdli go na widok
krwi - jeździł do Łańska, kiedy tylko mógł się załapać, bo
podczas polowania można było załatwić z Jaroszewiczem o wiele
więcej niż na posiedzeniach rządu. Dziki i sarny dokarmiano, żeby
były okazałe, tęgie i żeby łatwiej było w nie trafić.
W
okresie „rozliczeń” wysuwano zarzut, że zwierzętom wystawiano
jedzenie w takie miejsca, żeby można było do nich strzelać
przez okno, nie wychodząc z pokoju, ale to nie wydaje się
prawdopodobne, choćby ze względów bezpieczeństwa.
Prawdopodobniejsze, że urządzano safari - polowania z samochodu.
Apetyty
myśliwych, a i rosnąca ich liczba (przypomnijmy, że Polska,
podówczas potęga gospodarcza świata, kupiła od Belgów licencję
na produkcję broni myśliwskiej, której specjalnie zaniżone w
cenie egzemplarze rozdzielał sam premier) domagały się rozrostu
terytorium Łańska. W stolicy, w województwie, nawet w urzędach
gminnych zaczął kursować złowróżbny twór nowomowy: wieś
zanikowa. Wsie miały zanikać, a ośrodek się rozrastać. Spójrzcie
na mapę. Jeżeli jest dostatecznie stara, obaczycie 20 kilometrów
na południe od Olsztyna, między jeziorami Łańskim i P1usznem,
wsie Orzechowo i Rybaki. W istocie już ich nie ma i nie dowiemy się
nigdy, czy najpierw wydano na nie wyrok, a w konsekwencji ich
mieszkańcy wyjechali, czy odwrotnie, wieś się wyludniła i dopiero
wtedy stała się „wsią zanikową".
Gdyby
nie Sierpień 1980, zanikowe byłyby jeszcze wsie położone wzdłuż
szosy Olsztyn-Szczytno: Kabrno, Wygoda, Trękus. Naczelnik gminy
Purda, do której należą, skarży się, że chociaż Łańsk
zajmował ćwierć terenu, którego jest gospodarzem, nie miał tam
wstępu, Jak ociemniały, rządził czymś, czego nigdy nie widział.
-
W niedzielę na wszystkich drogach stały patrole wojskowe, jakby
wojna była. Mogłem się tylko domyślać, że Jaroszewicz poluje.
Jaroszewicz i Wieczorek trzęśli tu wszystkim. Ja nic nie miałem do
gadania.
Rozrost
Łańska zaczął się wcześniej, jeszcze w latach sześćdziesiątych.
Ośrodek potrzebował zaplecza żywnościowego. Postanowiono
utworzyć: specjalny PGR., który by zaopatrywał łańskich gości.
Wybór padł na wieś Rybaki. Wtedy jeszcze nie wydawana tak masowo
paszportów emigracyjnych jak w następnej dekadzie, ale kto mieszkał
w Rybakach, tego namawiano, żeby złożył podanie. Nikomu do
duszy się nie zajrzy, czy już przedtem chciał z Polski wyjeżdżać,
a tu nawijała się sposobność, czy wahał się, ale jeżeli w ślad
za namową mogła przyjść groźba, lepiej wiać, póki puszczają.
Ktoś powiedział, zanadto złośliwie, że w sto lat po
wielkopolskiej Hakacie Polacy biorą odwet. Zanadto złośliwie, bo
odwet na kim - na Niemcach?
Nie
na Niemcach; tylko na Warmiakach, którzy musieli zadeklarować, że
są Niemcami, jeżeli chcieli wyjechać.
W
Rybakach pobudowano PGR, w którym pracują żołnierze. Dzięki temu
nikt im nie zawraca głowy takimi głupstwami jak rentowność
produkcji: siła robocza praktycznie nie kosztuje. PGR ma grunty
rozrzucone w trzech różnych gminach po to, żeby jak mówią
rolnicy - móc spalić więcej oleju na dojazd, dowóz, przywóz. PGR
ma sprzęt, ma terenowe samochody ,,Niwa", ma wapno magnezytowe,
wszystko.
Jednego
tylko nie ma: przestrzeni. Chciałby więcej i więcej. Dyrektor
proponował jednemu z dwóch ostatnich rolników ze wsi Pluski wykup
jego gruntów.
Kiedy
usłyszał odmowę, powiedział:
-
My was i tak wykurzymy.
PGR-owi
nie były potrzebne w Rybakach domy po tych, co wyjechali.
Najczęściej stosowano metodę łańcuchowa: dom opasywano
łańcuchem, do którego zaprzęgano traktor. Zostały podobno domy
po Tomaszewskim i po Dotkowskim.
Dom
Tomaszewskiego ma swoją historię. Kupił go od rolnika jakiś
działacz ZSL, który wcześniej wiedział, że państwo będzie
wykupywało cały teren i że sporo zarobi. Obiecał przy tym
Tomaszewskiemu, że załatwi mu przydział mieszkania w Olsztynie.
Potem z przydziału nic nie wyszło, a w Rybakach płacono
odszkodowanie, które trafiło do rąk zeteselowca. Tomaszewski się
wściekał, ale prawie wszystko było w porządku: eksmitowano go do
Stawigudy.
Napór
„polskiej Hakaty” wytrzymywały dwa domy. W jednym mieszkali
Hanowscy, starsi ludzie, którzy oświadczyli, że się nie ruszą. W
drugim – Maryna Brsnikowa, dziennikarka olsztyńskiej rozgłośni,
kolekcjonerka folkloru mazurskiego í warmińskiego.
Hanowski
był inwalidą, mógł się poruszać tylko na wózku i to jeszcze
bardziej zobowiązywało Bromkową, która miała trabanta, żeby ich
nie porzucić.
A
jednak złamano ich opór. Zaczęło się od tego, że pozamykano
niektóre drogi, tak że Hanowska musiała krowy na pastwisko nie
opodal gnać 3 kilometry.
Potem
podniesiono im podatki. Wokół obejścia krążyły buldożery, a do
tego doszły normalne kłopoty egzystencji na wsi, gdzie nie ma ani
sklepu, ani autobusu, ani telefonu: każde głupstwo, każdy bochenek
chleba wymagał pomocy Bromkowej i nie ona, ale Hanowscy pierwsi nie
mogli tego znieść.
Chcieli
sprzedać swój kawałek lasu – wyceniono go na grosze. Potem
chcieli zamienić swój dom - oferowano im gorszy w Gągławkach,
miejscu też nie lepszym. Wreszcie złamali się i zrobili to, czego
od nich oczekiwane od dawna: złożyli podanie o emigrację.
Dostali
paszporty niemal natychmiast.
Przed
wyjazdem na zawsze stary Hanowski poprosił Bromkową, żeby go
zawiozła do lasu, gdzie jako młody chłopak chodził z
dziewczynami. Patrzał i płakał. Bromkowa mówi, że i ona płakała
z żalu i wstydu. To jej kraj wypychał starego inwalidę.
Po
dziesięciu latach odwiedziła Hanowskich w Bochum.
-
Są szczęśliwi i nie są - opowiada. - Bardzo zewnętrznie przyjęli
tę niemieckość. Ale żyją, nikt im niczego nie wymawia...
W
drugiej wsi zanikowej, w Orzechowie, pozostał duży kościół,
cmentarz i leśniczówka. Wszyscy dawniejsi rolnicy wyjechali. Nie
zmogły ich dziki, ale administracja.
Z
zanikowej wsi Orzechowo do zanikowej wsi Pluski wiedzie zanikowa
szosa: przy obydwu wylotach jest zakaz ruchu, ale my jedziemy. Nie
wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że postępujemy tak samo jak rolnik z
Plusek,Gerard Romahn, którego władzom nie udało się wykurzyć.
-
Jeździłem tędy i będę jeździł - mówił Romahn strażnikom.
Pluski
też miały zaniknąć. Stawało się to coraz bardziej oczywiste, W
miarę jak mieszkańcy Plusek łatwiej niż inni dostawali
paszporty. Kto wyjechał, tego dom burzono. Romahn się wściekał:
był przewodniczącym rady sołeckiej i wiedział najlepiej, ile wieś
ma potrzeb, ile rodzin gnieździ się w ciasnocie, więc burzyć?
Zwrócił
się z tym do gminy, ale w gminie powiedziano, że to nie oni. Nie
oni - więc kto? Dopiero w województwie wyszło na jaw, że
wsią Pluski rządzi nie Stawiguda, nie Olsztyn, a bezpośrednio
Warszawa. Urząd gminy zaczął sprzedawać działki pod indywidualne
budownictwo, a Urząd Rady Ministrów to wstrzymał. Siostra siostrze
nie mogła ziemi przekazać, bo między nimi stał Urząd Rady
Ministrów. Długi cień Łańska kładł się coraz większym
ciężarem na życie Plusek: -rolnictwo wymaga oddechu, wieloletniej
perspektywy, podstaw do kosztownych decyzji - a tu lada dzień
groziło, że ich wcielą do Ośrodka. Rada solecka zwróciła się
do olsztyńskiego sekretarza, do Leona Kłonicy. Ten powiedział, że
sam jest za krótki, ale spróbuje im wyjednać spotkanie w
Warszawie. Pojechali całą grupą do Gierka. Gierek nikomu nie
odmawiał. Powiedział, że Pluski nie zostaną włączone do Łańska,
tylko że zbuduje się tam sanatorium dla górników. Na szczęście
dla wsi, choć na nieszczęście dla kopalń na sanatorium nie
starczyło pieniędzy.
W
każdym razie od czasu tej wizyty w Warszawie, od 1976 roku, cień
znikł, Pluski odetchnęły. Skończyła się groźba Hakaty
zmasowanej, zaczęła się Hakata indywidualna. Kto miał ładny dom,
a jeszcze nad samym jeziorem, tego odwiedzał potencjalny kupiec i
obiecywał, że gdyby właściciel decydował się odsprzedać, to
paszport da się szybko załatwić.
Umówiliśmy
się z naczelnikiem gminy Stawiguda Zygfrydem Gładkowskim, z
nadzieją, że się dowiemy, ilu mieszkańców Plusek wypchnęły z
Polski dziki, a ilu wczasowicze. Ale naczelnik pełni swój urząd od
niedawna, wiele rzeczy zna tylko ze słyszenia, czyli tak jak my.
Widzę
po wysokości odszkodowań -powiedział- że teraz dziki już tu nie
rządzą.
W
latach siedemdziesiątych ogromny teren Ośrodka ogrodzono parkanem;
przypadkiem natknęliśmy się na człowieka, którego żona
pracowała W olszyńskim "Metalzbycie“ i od którego
usłyszeliśmy, że cały przydział metalowej siatki na województwo
zużywał właśnie Łańsk. Ta siatka, jak powiedział Erwin Kruk,
separowała władze od rzeczywistości; W intencji administratorów
Ośrodka miała jednak uwięzić zwierzynę. Tam, gdzie teren Ośrodka
przecinały szosy, budowano parkan Wzdłuż drogi. Przy drogach
dojazdowych. opatrzonych znakiem zakazu wjazdu, były specjalne
kieszenie i coś w rodzaju zapadni: dzik nie mógł wyjść.
Nie
mógł przez parkan, to kopał pod parkanem, a gdzie sam na to nie
wpadł, podsuwał mu dobry pomysł rolnik, który chciał dostać
obfite odszkodowanie. W kilku miejscach wykryto, że siatka była
przecięta. W jednym, w gminie Purda, nieuczciwego rolnika postawiono
pod sąd: znęcił dziki grochem, ułatwił im wyjście na swoje
zachwaszczone, nie uprawiane pole - po czym od PZU zażądał
odszkodowania za zniszczone uprawy grochu, sześciokrotnie Wyższego
niż za zboże.
To
tylko egzotyczne wyjątki. Proza życia była inna.
Ludzie
koczowali na polach w nocy. Palili ogniska, żeby odstraszyć dziki.
Ciepło ognia nie ogrzało ojca Gerarda Romahna z Plusek; po jednej
takiej nocnej wachcie zaziębił się i umarł. Strzelać do dzików
nie było wolno. Elektrycznego pastucha (drutu pod napięciem,
okalającego zasiewy) używać nie pozwalano. Niektórzy próbowali
zostawiać na polu uwiązane psy, ale bywało, że dziki zjadały
psa. We wsi Przykop zdarzyło się nawet, że dzik uwiązł w obroży
po psie, którego zjadł.
Dlatego
o dzikach mówiono przy każdej okazji, na zebraniach partyjnych i na
imieninach, W kościele i w knajpie. Wytworzyła się specjalna
kultura walki z dzikami - budowano Strachy, dzwięczadła, cudaki -
Socjalizm mi tak nie dopiekł - powiedział Gustaw Niwera - jak
dziki. Tyle że gdzie indziej i dziki, i odszkodowania za nie były w
jednym ręku, w nadleśnictwie. W Łańsku inaczej: dzikami rządził
Łańsk, szkody wypłacali leśnicy.
Rok
przed Sierpniem samo tylko nadleśnictwo Nowe Ramuki wypłaciło za
dziki 28 milionów złotych - powiada naczelnik gminy Purda,
Stanisław Szozda. Od tamtej pory wszystkie ceny poszły
w
górę, a wysokość odszkodowań przeciwnie: W 1986 roku było
jedynie 6 milionów.
Nie
tylko zmniejszono obszar Łańska z powrotem do rozsądnych
rozmiarów, ale tereny oddano w administrację lasów. Fachowcy od
leśnictwa ustalają teraz, jaki powinien być stan zwierzyny, i oni
też odpowiadają za odszkodowania. Pan Eugeniusz Pucek w Okręgowym
Zarządzie Lasów Państwowych w Olsztynie pokazuje nam, jak z roku
na rok na łeb, na szyję spada tak zwana powierzchnia zredukowana
szkód w dwóch nadleśnictwach, które obejmują teren Ośrodka W
Łańsku: W 1980 roku - 381 hektarów, później kolejno 275, 214,
201 hektarów i... w 1984 roku znów skok w górę: 465 hektarów.
-
Co się stało?
-
Żniwa się przeciągnęły, zboże było o miesiąc dlużej na
polach niż zazwyczaj. To dla zwierzyny tak silna pokusa, że żadna
siatka nie pomoże. Ale już w następnym roku -151 hektarów. W
jeszcze następnym - 139.
Łańsk
zszarzał spokorniał, zamknął się w sobie.
Nie
chciałby, żeby mu wypominać dawne grzechy.
Nie
tylko minister z żalem odmawia nam pomocy.
Także
Najwyższa Izba Kontroli skwapliwie chwyta się wymówki. Zwróciliśmy
się do NIK z prośbą o wyniki badania, jakie przeprowadzono w
Łańsku - kiedyż by indziej? - w 1981 roku.
Bardzo
żałuję - odpowiada wicedyrektor delegatury w Olsztynie - ale
mieliśmy w biurze pożar, nasze archiwum to teraz sto worków
pomoczonych papierów, bezładnie upchanych w wypożyczonej piwnicy,
a poza tym: czy było rzeczywiście jakieś badanie?
Było;
było i akurat w tej sprawie nie ma się czego wstydzić: większość
zaleceń NIK została wcielona w w życie ku pożytkowi łańskich
sąsiadów. Znamy je z drugiej ręki, więc znów nie możemy ręczyć
za ścisłość. Z ustaleń pokontrolnych, sformułowanych w lipcu
1981, wynika, że wiele spraw Ośrodka Urzędu Rady Ministrów w
Łańsku było prawnie nie uregulowanych oraz że OURM miał hamujący
wpływ na gospodarkę rolną, a przez to stymulujący na decyzje o
emigracji.
Jeden
z punktów zaleceń pokontrolnych brzmi: „Niezbędne jest...
zobowiązanie wojewody olsztyńskiego do dokonania weryfikacji
wszystkich transakcji kupna-sprzedaży na cele rekreacyjne budynków
po opuszczonych gospodarstwach rolnych pod kątem prawidłowości i
zgodności z prawem zawartych transakcji, rzetelności i
prawidłowości dokonanej wyceny tych obiektów i zasadności
stosowanych ulg.
Ponadto
ustalono, że szef URM minister J. Wieczorek oraz szef OURM płk K.
Doskoczyński robili interesy nielegalne, ale nie dla korzyści
własnej; założone przez nich przedsiębiorstwo „Polskie Bory"
organizowało polowania dewizowe, a sporą część zysków
(kontrolerzy NIK wyliczyli dokładne sumy w dolarach, markach,
frankach í szylingach) odprowadzano na bok i finansowano z nich
potrzeby Ośrodka; między innymi kupowano zachodni sprzęt, broń,
amunicję i samochody, a nawet pasze dla zwierzyny!
Dzięki
temu zapewne dostojni goście, korzystający z Ośrodka, mogli ukoić
patriotyczne sumienie, jeżeli czasami zapiekło: wprawdzie za sprawą
Łańska trochę ludzi wypchnęło się z Polski, ale też do Łańska
przyjeżdżali myśliwi z Republiki Federalnej i jeszcze zostawiali
dewizy, więc W sumie można liczyć, że wychodzi na plus."