czwartek, 9 maja 2019

O osadnikach i autochtonach, o dawnej granicy i nowej rzeczywistości.



"Przed 1945 r. większość terenów, dzisiaj znanych jako Warmia i Mazury, nie leżała w granicach państwa polskiego. Istniało pogranicze „stykowe”, a więc obszar, na którym żyły grupy wyraźnie odrębne etnicznie, językowo i kulturowo. Po II wojnie światowej określenie „pogranicze” w znaczeniu politycznym straciło tu sens, gdyż inaczej została wytyczona granica państwowa. Przy jednoczesnym wysiedleniu (bądź ucieczce) znacznej liczby dawnych mieszkańców, gruntownemu przeobrażeniu uległa sytuacja geopolityczna w tej części Europy. Wiosna 1945 r. to bez wątpienia początek zupełnie nowego etapu w dziejach byłych Prus Wschodnich. Zmieniła się ich przynależność państwowa, zmieniły się stosunki narodowościowe i wyznaniowe, sytuacja polityczna i gospodarcza. I – jak zauważył Robert Traba – trudno prowadzić rozważania o pograniczu, gdy nie istnieje już jego „element centralny”, jakim była granica. Nie ma jednak wątpliwości, że świadomość jej istnienia w przeszłości nie zanikła od razu i na zawsze. Granica fizycznie przestała istnieć, jednak w znaczeniu „kulturowo-mentalnym” trwała nadal, i to przez długie lata.

Wspomniany wyżej badacz wymienił trzy czynniki, mające najistotniejszy wpływ na kształt egzystencji mieszkańców terenów pogranicza. Były to: akulturacja (przez co rozumiał wzajemne oddziaływanie na siebie odmiennych kultur), następnie powstawanie antagonizmów między poszczególnymi grupami oraz kształtowanie pewnego modelu życia, charakterystycznego właśnie dla obszaru pogranicza. Należy też zaznaczyć, że dawniej (ale niejednokrotnie i dziś) egzystencja w pasie przygranicznym, zazwyczaj ze względów ekonomicznych, wyznaczała czynnik atrakcyjności takiego miejsca zamieszkania. Natomiast w okresie bezpośrednio powojennym, gdy nie było już granicy, wybór takiego miejsca osiedlenia wiązał się przede wszystkim z ogromnym niebezpieczeństwem egzystencjalnym, choć możliwość pozyskania atrakcyjnych dóbr najczęściej przesłaniała te obawy. Na Warmii i Mazurach pogranicze polsko-niemieckie w potocznym rozumieniu, przestało istnieć; zostało ono przesunięte daleko na zachód. Powstało jednak realne pogranicze polsko-radzieckie. Jego określona specyfika powodowała, że nie zachodziły tu jakiekolwiek znane formy kontaktów, odnoszące się do społeczności żyjących po obu stronach granicy. Zdecydowanie granicę tę można było nazwać „martwą”, bo trudno uznać, że ożywiały ją wymuszone, dalekie od spontaniczności, a przez to sztuczne spotkania organizowane sporadycznie, zazwyczaj z okazji świąt narodowych. Cz. Osękowski, pisząc o granicy polsko-enerdowskiej do 1956 r., zauważył, że społeczności po obu jej stronach żyły w tym okresie także w głębokiej izolacji. Bez wahania należy uznać, że stan taki na granicy ze Związkiem Radzieckim i potem z Rosją utrzymywał się znacznie dłużej i w zasadzie trwa nadal. W wyniku działań wojennych i późniejszych przesiedleń w zasadniczy sposób zmieniła się struktura ludnościowa zarówno w pasie pogranicza, jak i na dalszych terenach.

Nowe społeczeństwo zostało ukształtowane w przeważającej mierze przez przybyszy z dawnych Kresów Wschodnich, przesiedleńców z Polski centralnej oraz przez nielicznych, pozostałych tu mieszkańców przedwojennych polskiego i niemieckiego pochodzenia. W pasie południowym pozostały pewne zaszłości charakterystyczne dla pogranicza polsko-niemieckiego sprzed II wojny światowej. Utrzymywały się określone wzorce kulturowe, tworzyły się też nowe, będące pochodną zderzenia kulturowego, uważanego za istotny skutek zlikwidowanych właśnie granic. Siłę owemu zderzeniu nadawało wiele czynników, odzwierciedlających stan grup ludności przybyłych z różnych kierunków, o odmiennej świadomości i przynależności narodowej, o zróżnicowanym poziomie kulturowo-cywilizacyjnym, wyznających różną wiarę.

Przybyszy różniły też przyczyny, z powodu których pojawili się w Okręgu Mazurskim – od heroicznego zasiedlania ziem „prastarych” i „odzyskanych” po chęć dorobienia się i zrekompensowania sobie strat materialnych poniesionych w czasie wojny i okupacji. Większość jednak stanowili ludzie, którzy najczęściej przez przypadek znaleźli się na tych terenach i z różnych przyczyn tu pozostali. Nierzadko wzorce kulturowe były wzajemnie przekazywane między poszczególnymi grupami, choć odbywało się to z różnym nasileniem i w różnym czasie. Ostatecznie następował złożony proces promieniowania i krzyżowania się wpływów kulturowo-cywilizacyjnych, językowych, gospodarczych, demograficznych, choć już nie politycznych. Na terenie pogranicza, obok mieszkańców o wykrystalizowanej postawie, pojawiły się grupy ludzi o zmiennej, nie do końca wykształconej świadomości narodowej, wręcz nietraktujących więzi narodowych jako szczególnie istotne. Jak dowodzi A. Sakson, był to naturalny proces socjologiczny, niezależny od stopnia świadomości członków poszczególnych grup. Sytuację na pograniczu kształtowała też w jakimś stopniu charakterystyczna dla Okręgu Mazurskiego – tymczasowość.

Do sierpnia 1945 r. nie było ustalonej granicy północnej, nie było województwa, ale tylko „okręg”, nawet przedwojenni mieszkańcy otrzymywali prowizoryczne, tymczasowe zaświadczenia o przynależności narodowej. Podobny charakter miały akty nadania nieruchomości. Próby usystematyzowania czynników nadających kształt pograniczu skłaniały zazwyczaj do mało optymistycznych wniosków. Pisano, że codzienność na tych terenach formowała wymiana towarowa, nie zawsze zresztą w pełni legalna i uczciwa. Natomiast drugim, niesławnym znakiem wyróżniającym pogranicze stał się powszechny, kryminogenny przemyt. Na tym tle w jaśniejszych barwach jawiły się spostrzeżenia odnoszące się do zagadnień związanych z kulturą pogranicza. Zasadne wydają się bowiem opinie, że właśnie ta swoista różnorodność i wielobarwność żyjących tu społeczności, niespotykana na terenach jednolitych cywilizacyjnie w centrach państw, prowadząca do wzajemnego przenikania, wzmagała rozkwit kulturowy obszarów pogranicza.


NOWA RZECZYWISTOŚĆ

Dziś już żadne kordony graniczne nie rozdzielają Mazurów spod Ełku, Szczytna, Nidzicy i Działdowa, ani Warmiaków od Łyny i Pasłęka z braćmi swymi od Mławy, Chorzel, Myszyńca i innych dawniejszych miejscowości przygranicznych. Padła bariera pruska, która nie dopuszczała do przyjacielskich stosunków sąsiedzkich ludności polskiej z jednej i z drugiej strony granicy. Dziś lud ten łączy się w odbudowie zniszczonych w czasie wojny wiosek i miast, wspólną myślą i wspólnym czynem dążąc do tworzenia szczęśliwej i spokojnej przyszłości”.

Tak pod koniec 1956 r., na fali popaździernikowej odnowy, pisał Teofil Ruczyński o pozytywnych aspektach likwidacji podziałów granicznych na południowych krańcach województwa olsztyńskiego, jakie stały się możliwe po zakończeniu II wojny światowej.

Rzeczywistość jednak, co nie było dla nikogo tajemnicą, przedstawiała obraz dużo bardziej skomplikowany, zdecydowanie mniej korzystny. Już po przejściu frontu, z południa żywiołowo zaczęła napływać ludność dawnego polskiego pogranicza. Przybywając tu, myślano przede wszystkim o zaborze mienia, a nie o osadnictwie. Próby planowej kolonizacji Warmii i Mazur podjęto dopiero w pierwszej połowie lipca 1945 r. Badacze procesów osadniczych, zachodzących po 1945 r. wskazują przede wszystkim na nieprawidłowy proces zasiedlania tego obszaru. W pierwszym okresie błędem było osadzanie nowo przybyłych na ziemiach zdominowanych przez ludność autochtoniczną, a nie na terenach północnych, wcześniej zamieszkanych głównie przez Niemców. Osadnictwo skupiało się głównie wzdłuż linii kolejowych oraz w pasie dawnej granicy polsko-niemieckiej. Jednocześnie dane Państwowego Urzędu Repatriacyjnego wskazywały, że przybysze z Polski centralnej najchętniej osiedlali się w miastach województwa. W końcu 1945 r. prawie połowa mieszkańców Okręgu Mazurskiego żyła w Olsztynie.

Unikano głębszej penetracji osadniczej byłych Prus Wschodnich, a strategia osiedlania się na południowych obrzeżach tej krainy miała szczególne uzasadnienie. Nie bez racji uważano mianowicie, że w razie niepowodzeń łatwiej będzie uciec stąd „do Polski właściwej”. Tereny te wydawały się z wielu powodów atrakcyjne dla osadnictwa, choć, niestety, zbyt często także dla osadnictwa tymczasowego, umożliwiającego jedynie proceder pospolitego szabru. Pewną próbę regulowania osadnictwa w pasie pogranicza stanowiły zarządzenia pełnomocnika rządu RP na Okręg Mazurski jeszcze z jesieni 1945 r., określające kierunek, skąd oczekiwano osadników do poszczególnych obszarów pogranicza. I tak, np. w powiecie suskim i w samym Suszu mieli się prawo osiedlać przesiedleńcy z powiatu augustowskiego i suwalskiego. Później powiat ten przewidywano też na miejsce osiedlania ludności z województwa rzeszowskiego. Dopiero w marcu 1947 r. wojewoda olsztyński wydał zarządzenie o wstrzymaniu osadnictwa w południowym pasie województwa, co było zgodne z postulatami ludzi związanych z Instytutem Mazurskim. Jednak w ówczesnej rzeczywistości, konsekwentne przestrzeganie zarządzeń nawet władz wojewódzkich było zazwyczaj mało realne.

Wzmożone osadnictwo w pasie południowym Warmii i Mazur, na pograniczu między dawnymi Prusami Wschodnimi a „Polską właściwą”, prócz konfliktów, generowało też ogromne ożywienie gospodarcze tych terenów, zwłaszcza w pierwszych latach powojennych. Miejscowości leżące w tym pasie wymieniano, oprócz Olsztyna, wśród tych wykazujących największą aktywność gospodarczą, z licznie powstającymi prywatnymi sklepami i warsztatami rzemieślniczymi. Dawne tereny przygraniczne, po 1945 r. stanowiące obszar pogranicza w znaczeniu socjologicznym, szybko stawały się obszarami chętnie penetrowanymi przez przybyszy z południa. Zaczęły napływać masy ludności z Mazowsza i Kurpiowszczyzny, z województwa bydgoskiego i warszawskiego, ale byli też osadnicy z Małopolski, Kielecczyzny i dawnych Kresów Wschodnich. Jak po latach wspominała Otylia Groth, powszechnie „krążyły watahy szabrowników i najgorszego autoramentu napływowego”. Podobne zdarzenia zachowała w pamięci Wanda Pieniężna. Pisała, że w 1945 r. „na ziemie Warmii i Mazur ruszyły m.in. elementy pozbawione dachu nad głową, obdarte i bose, aby wziąć odwet na wrogu i zaopatrzyć się we wszystko, co straciły. Zanim przybyłe władze zdołały się zorganizować, w powiatach już kwitło w najlepsze samorzutne osadnictwo, ale i szabrownictwo”. Konsekwencją niekontrolowanego napływu osadników z terenów ościennych były mniej lub bardziej drastyczne konflikty.


SZABER

W jednym z doniesień komórki osadniczej olsztyńskiego Państwowego Urzędu Repatriacyjnego z grudnia 1945 r. jest wzmianka, że systematycznie pogarszały się warunki osadnictwa w pasie dawnego pogranicza polsko-niemieckiego. I choć dotyczyło to przede wszystkich obszarów wiejskich, to jednocześnie miało też pośrednio istotny wpływ na warunki życia osadników w miastach. Szaber, zajmowanie gospodarstw, grabienie ich i opuszczanie, napady rabunkowe – administracja centralna otrzymywała wiele raportów na temat skomplikowanej sytuacji w pasie pogranicza. Wiedziano o rabunkach organizowanych przez ludzi przybywających z Mazowsza, Białostocczyzny, z Kurpiowszczyzny, z powiatów: makowieckiego, przasnyskiego, ostrołęckiego, mławskiego, ciechanowskiego. Sytuacja była tu szczególnie trudna, dochodziło do największych nadużyć, aktów przemocy i przestępstw. Na terenach dalej położonych od dawnej granicy z Polską, na Mazurach (rejon, np. Giżycka, Kętrzyna, Ostródy), sytuacja wyglądała znacznie lepiej. Było tam bezpieczniej, czego oczywistym powodem był fakt, że bardzo rzadko docierali tam łupieżcy z południa.

Ludzie żyjący w pasie dawnego pogranicza narażeni byli na stykanie się z żywiołowo napływającymi pseudoosadnikami. Najbardziej niebezpiecznie było w pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny, których specyfikę wyznaczała dwuwładza polsko-radziecka. Pierwsze spotkania w pasie pogranicza miały miejsce jeszcze przed przybyciem przedstawicieli polskiej administracji. Osadnictwo to zazwyczaj niewiele miało wspólnego z zamiarem zamieszkania tu na stałe. Jako swoistą sprawiedliwość dziejową traktowano okradanie napotkanych gospodarstw z wszelkich dóbr materialnych. Grasowały tu liczne bandy rabunkowo-przemytnicze. Zorganizowane grupy rozkradały na równi puste, opuszczone domostwa, jak i te nadal zamieszkane przez przedwojennych mieszkańców albo zajęte już przez polskich osadników. Wytworzyła się atmosfera konkurencji, rywalizacji, wywożono bowiem wszystko, co dało się wywieźć. Szaber na terenie pasa pogranicza przybierał monstrualne rozmiary. Grabież dotyczyła sprzętów domowych, mebli i urządzeń, ocalałego inwentarza żywego. Wywożono odzież, obuwie, pościel i bieliznę osobistą. Rozkradano sprzęt i maszyny rolnicze, ale także drewno, którego brakowało na południu. Po rozkradzeniu dobytku ruchomego, demontowano niemal całe domy i zabudowania gospodarcze, zdejmowano dachówki, wywożono okna, drzwi, piece, podłogi. Błyskawiczny demontaż prowadził do tego, że przestawały istnieć całe wsie.

O sytuacji wiedziano w stolicy, a tym bardziej znały ją władze lokalne. Wiedzieli o tym starostowie i burmistrzowie, doskonale orientowali się Rosjanie stacjonujący w terenie. Mimo to, np. w powiecie szczycieńskim czy suskim, był to proceder tak rozwinięty, że nikt nie był w stanie nad nim zapanować. Waśnie w pasie pogranicza wybuchały nie tylko na tle kontaktów z pojedynczymi nieuczciwymi osadnikami z Mazowsza czy nawet z ich zorganizowanymi grupami. Nie bez winy bywali też polscy milicjanci i urzędnicy administracji, dysponujący zezwoleniami na wywóz wartościowych przedmiotów. W specyficznych warunkach powojennych często zdarzało się, że z przemytnikami współpracowali nieuczciwi wójtowie i sołtysi. Ówczesny starosta szczycieński Walter Późny twierdził wręcz, że np. burmistrz Przasnysza przysyłał zorganizowane bandy szabrowników. Bezkarnie wszelkie dobra wywozili stąd żołnierze radzieccy, często dopuszczając się przy tym aktów przemocy. Tu także, podobnie jak w głębi Warmii i Mazur, zmuszano napotkaną ludność do darmowej pracy na rzecz Armii Czerwonej. Niezwykle skomplikowana sytuacja ludnościowa i związana z bezpieczeństwem w pasie pogranicza wymagała nadzoru i ochrony ze strony funkcjonariuszy doskonale przeszkolonych i obeznanych ze specyfiką tych terenów. Tak jednak nie było. Na tę kwestię zwracał uwagę minister Ziem Odzyskanych Władysław Gomułka. Twierdził, że przyczyn nieporozumień, konfliktów, nieszczęść i tragedii, odnotowywanych w obszarze pogranicza, upatrywać trzeba w obsadzie personalnej komend milicji położonych w południowym pasie Okręgu Mazurskiego. Zbyt często byli to ludzie przypadkowi, o niskich morale.

Rzadko udawało się udowodnić współdziałanie miejscowych przedstawicieli administracji z szabrownikami „zza miedzy”, często będących członkami ich rodzin, albo znajomymi. Na przykład w Suszu aż 48% funkcjonariuszy milicji i organów bezpieczeństwa pochodziło z sąsiednich powiatów województwa warszawskiego, a więc z terenów, skąd przybywało najwięcej szabrowników (dane z października 1946 r.). Walter Późny wielokrotnie prosił starostów z Przasnysza, Pułtuska, Makowa Mazowieckiego i Mławy, by na razie nie przysyłali do powiatu szczycieńskiego zorganizowanych grup osadników. Nie był jednak w stanie zapobiec przyjazdom indywidualnym. Głośno mówił o tym także Jan Lippert, powojenny przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Szczytnie. Twierdził, że źródłem wszelkich nieszczęść w pasie pogranicznym było sąsiedztwo z powiatami makowskim, ostrołęckim i przasnyskim, jak dodawał – „już przed pierwszą wojną światową uchodzących za wylęgarnię przemytnictwa i koniokradztwa”.

Zachowane relacje z powiatu suskiego i szczycieńskiego wskazują, że niektórzy szabrownicy celowo osiedlali się na stałe w pasie pogranicza na terenie tych powiatów. Urządzenie się tu było intratnym źródłem dochodu. Organizowano szajki przemytnicze, zajmujące się rozkradaniem dóbr i przewożeniem ich do Polski centralnej, na miejscu powstawały punkty przerzutowe, w których gromadzono najatrakcyjniejsze dobra. Bossowie procederu przemytniczego szybko stawali się najbogatszymi gospodarzami, którzy z czasem zdobywali w obrębie lokalnej społeczności wysoką pozycję społeczno-polityczną.

Podczas posiedzeń rad narodowych, działających w pasie pogranicza, nieraz zastanawiano się nad sposobem uniemożliwienia napływu na te tereny szabrowników i utrudnieniem im wywozu dóbr. Na przykład w Suszu debatowano, co zrobić z tymi mieszkańcami, którzy nigdzie nie pracowali, a dochody – jak wszystkim było wiadomo – czerpali przede wszystkim z nielegalnych procederów, głównie z grabieży i handlu towarami stąd pochodzącymi. Choć w początkowym okresie powojennym zazwyczaj nie udawało się zapewnić stuprocentowego bezpieczeństwa w pasie pogranicza, to jednak czyniono w tym kierunku jakieś starania. Właśnie w posterunkach milicyjnych położonych w tym pasie zatrudniano najwięcej funkcjonariuszy MO. Na koniec lipca 1945 r. w Komendzie Powiatowej MO w Suszu zatrudnionych było stu czterdziestu funkcjonariuszy, którzy dysponowali dwudziestoma kbk. Tak wielu, poza Olsztynem, nie zatrudniano w tym czasie nigdzie! W drugiej połowie 1945 r. Susz, ale i cały powiat, przodował w statystykach pod względem liczby powstających posterunków milicji. Miały one w tym czasie pełną obsadę personalną (podobnie było tylko w powiecie olsztyńskim i giżyckim). By skutecznie i ostatecznie zlikwidować ogniska oporu (przez co rozumiano zarówno bandy pospolitych szabrowników, jak i oddziały partyzanckie, działające przeciwko władzy ludowej), działające w pasie od południa okalającym województwo, wiosną 1946 r. zdecydowano podzielić ten obszar na trzy części, do których skierowano wzmocnione siły wojskowe. Wschodnia strefa obejmowała rejon Pisza, południowa Szczytno i okolice, a zachodnia strefa obejmowała powiat suski. W grudniu 1947 r., na mocy rozkazu Wojewódzkiego Komitetu Bezpieczeństwa, w powiatach szczególnie zagrożonych działalnością grup zbrojnych, powołano powiatowe komitety bezpieczeństwa. Dodatkowo w tym okresie, jak uzasadniano – w celu ostatecznego rozbicia resztek zbrojnego podziemia, powołano dziesięć dwudziesto-trzydziestoosobowych grup operacyjnych, składających się z wojskowych, dowodzonych jednak przez wytypowanych pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. Oddziały takie przydzielano przede wszystkim do powiatów na pograniczu.

STARE PROBLEMY

Jak wskazał Zbigniew Kudrzycki, badający powojenną sytuację w pasie dawnego pogranicza, od początku koegzystencja Mazurów i przybyszy, zwłaszcza tych pochodzących z Kurpiowszczyzny, daleka była od poprawności. Antagonizmy, mające dawny rodowód, po zakończeniu wojny jeszcze bardziej się pogłębiły. Podłoże wielu konfliktów kształtowała i potęgowała nieodparta chęć jak najszybszego wzbogacenia się przybyłych kosztem ludzi dotąd tu mieszkających. Nie mniejsze znaczenie miała też chęć błyskawicznego podniesienia swego prestiżu społecznego. Szczególnie tragiczne zdarzenia na tym tle miały miejsce na terenie powiatów: szczycieńskiego, piskiego, nidzickiego i ostródzkiego. Problemem charakterystycznym dla pogranicza stała się kwestia przejmowania najatrakcyjniejszych gospodarstw. Po wojnie wielu jechało do znanych sobie z okresu międzywojennego zagród i zajmowało je, niekiedy siłą wyrzucając właścicieli, nie respektując ich prawa do własności. Bywało, że zajmowano domostwa tymczasowo puste. Potem, po powrocie prawowitych gospodarzy z wojennej tułaczki, nowo osiedleni nie chcieli już ich opuszczać. Długo jeszcze tzw. gospodarstwa sporne stanowiły czynnik dezintegracji w pasie pogranicza. Przybyszy z południa drażniła inność mazurskiego świata, stanowiąca kolejne źródło konfliktów. Przed wojną byli tylko jego obserwatorami. Po jej zakończeniu odważnie i wyzywająco występowali przeciwko niej.

Ostoją mazurskości” – jak wykazywał Andrzej Sakson – były trwające przez wieki w podobnej formie społeczności wiejskie, niezależnie od języka, jakim władały, utrzymujące ze sobą bardzo bliskie, sąsiedzko-rodzinne związki. Grupy te starały się w jakiś sposób izolować od świata zewnętrznego, m.in. dzięki zaawansowanej samowystarczalności. Choć Mazurzy świadomie bądź nieświadomie przejmowali od niemieckiego sąsiedztwa pewne wzorce dotyczące życia czy gospodarowania, to jednak ciągle stanowili odrębną, niezależną grupę, wyróżniającą się w niemieckim otoczeniu. Związki te po wojnie zostały zachwiane albo i zniszczone. Kres wojny oznaczał dla Mazurów także koniec pewnej prosperity gospodarczej.

Większość przybyszy z terenów sąsiednich, z okolic Przasnysza, Mławy, Makowa, Kolna czy Myszyńca, była ludźmi prostymi, często wręcz prymitywnymi, nieorientującymi się w specyfice narodowościowej ludności żyjącej na pograniczu, ale i niebędącymi w stanie pojąć spotykanych tu zawiłości narodowościowych. Upraszczając – Mazurzy dla większości osadników indywidualnych, ale i przedstawicieli polskiej administracji byli po prostu „Niemcami”, których powszechnie potępiano, na co istniało, z wiadomych względów, przyzwolenie społeczne. Oni sami zaś – jak pisał Andrzej Sakson – „czuli się nade wszystko związani z rodzinną miejscowością i krajobrazem, z własnym domem i warsztatem pracy”. Początkowo akceptowali tę „nową Polskę” z przekonaniem, że w ich życiu nic się nie zmieni. Konflikty rodziły się także w sferze mentalnej. „Słabe wyrobienie społeczne i polityczne”, ubogość materialna i fanatyzm religijny, połączony z nietolerancją i szowinizmem, powodowały, że stojący na wyższym poziomie cywilizacyjnym, protestanccy, „kaleczący” język polski Mazurzy stawali się oczywistym celem zemsty dla przybyszy z południa. Po cichu Mazurów podziwiano, zazdroszczono im nawet poziomu, jaki osiągnęli, na zewnątrz jednak okazywano zupełnie inne uczucia. Nie darzono ich sympatią, pogardzano nimi, wielu wyrażało wobec nich wrogość. Często dochodziło do sytuacji, gdy do dawnych swych pracodawców – Mazurów, przybywali ich dawni pracownicy – biedota zza kordonu. Przybywali jednak nie jak dotychczas – jako pracownicy sezonowi czy przymusowi, lecz jako ludzie wolni, reprezentujący „naród zwycięzców”. Na długie lata „Kurp stał się w świadomości Mazurów synonimem brutalności i prymitywizmu”. Choć pracując tu przed wojną zazwyczaj nie mogli narzekać, to teraz, po jej zakończeniu, wsparci siłami milicji, traktowali tutejszych mieszkańców niemalże jak sprawców wybuchu wojny, ale i wszelkich nie szczęść, jakie nękały ich w przeszłości. Mszczono się „za wojnę”, za zbrodnie hitlerowskie, ale i za swoją niską pozycję społeczną, za ciężki los, czasem wynikający ze zwykłej nieudolności życiowej. Specyficzny problem pogranicza powstał na Działdowszczyźnie. Terenu tego, jako należącego do państwa polskiego przed wojną , nie objęto ustawodawstwem dotyczącym Ziem Odzyskanych. Mieszkających tu Mazurów, którym w czasie wojny przyznano obywatelstwo niemieckie, po jej zakończeniu potraktowano na równi z Niemcami, stracili więc wszelkie prawa własności. Co więcej, na mocy postanowienia tamtejszej rady narodowej zobowiązani zostali do pracy przymusowej. Taka sytuacja skłoniła wielu z nich do potajemnej, pod osłoną nocy, przeprowadzki na tereny „właściwych” Mazur, zazwyczaj do pobliskiego powiatu nidzickiego lub szczycieńskiego. Osobne zagadnienie stanowiło stereotypowe postrzeganie przedstawicieli społeczności żyjących kiedyś po dwóch stronach granicy, a potem w jednym państwie, ujawniające się w podziale: Polak – katolik, Niemiec – ewangelik.

Konflikty na pograniczu, dotyczące kwestii wyznaniowych, stanowiących element specyfiki mazurskiej, której wielu przybyszy nie chciało zaakceptować, przebiegały także na płaszczyźnie wyznań ewangelickich, zwłaszcza między Kościołem ewangelicko-augsburskim a metodystycznym i baptystycznym. Ich „dopełnieniem” były konflikty pomiędzy protestantami a katolikami. Zwłaszcza w pierwszym okresie dochodziło do zamykania się i izolacji poszczególnych grup, co łączyło się z konserwacją uprzedzeń i powstawaniem negatywnego, szablonowego postrzegania sąsiadów. Utrwalaniu stereotypów narodowościowych sprzyjało też zjawisko, polegające na tym, iż w pierwszych latach powojennych bardzo często na ulicy po wyglądzie i zachowaniu można było rozpoznać, kto skąd pochodzi. Uprzedzenia wobec osiedlających się grup przejawiały się także w uznawanych za uwłaczające określeniach typu: „autochton”, „repatriant”, „kresowiak”, „centralak”, „osadnik”, czy bardziej obraźliwych, jak: „Szwab”, „Luterak”, „Bose Antki”, „Złodzieje”, „Ruskie”, „Zabugole”. Zazwyczaj szablonowe myślenie było niwelowane dopiero po latach przez nowe pokolenia....".



źródło:
Tomkiewicz, Ryszard „Pogranicze po 1945 roku – nowa rzeczywistość, stare problemy” Komunikaty Mazursko-Warmińskie, 2006, nr 4(254) POJĘCIE „POGRANICZA”

całość dostępna tutaj:

niedziela, 5 maja 2019

Indygenat pruski, czyli Prusy dla Prusaków niczym Polska dla Polaków, a ziemia dla ziemniaków.



W kwestii indygenatu pruskiego wydawać by się mogło, że napisaliśmy wystarczająco sporo, ale chyba nigdy dość faktów ze źródeł ku przypomnieniu.
Poniżej zaprezentujemy zdanie stanów pruskich, czyli krajowców, w tej kwestii. Kogo bowiem słuchać, jeśli nie właśnie samych zainteresowanych? Oczywiście można przytaczać także zdanie Koroniarzy czy Brandenburczyków, ale należy pamiętać że owi Koroniarze czy Brandenburczycy mieli interes w odwracaniu kota ogonem dla własnych politycznych korzyści.
Recesy to w Prusach Królewskich księgi rejestrujące i archiwizujące: relacje ze zjazdów, obrad i powziętych na nich uchwał; zbiory protokołów i uchwał końcowych wraz z dokumentacją. Recesy stanów pruskich zawierały sprawozdania z generałów pruskich, diariusze z sejmów walnych oraz relacje rezydentów przy dworze królewskim. Recesy miejskie zawierały protokoły z posiedzeń rad miejskich, a recesy ordynków korespondencję między trzema wydziałami tzw. Szerokiej Rady, utworzonej w 1526 roku. Osobne serie tworzyły Ława i Trzeci Ordynek.
Stany Prus Królewskich przywiązywały wielką wagę do gromadzenia i przechowywania dokumentów Rady Pruskiej i sejmików generalnych. Takiej szczególnej troski o akta sejmikowe nie obserwujemy na obszarach Rzeczypospolitej szlacheckiej. Po zawiązaniu w 1440 r. Związku Pruskiego zaistniała konieczność nie tylko zabezpieczenia aktu erekcyjnego konfederacji i akcesów do niej poszczególnych ziem czy miast, ale i dokumentów tworzonych przez sam Związek.
Dbanie o własne archiwa pozwalało przypominać o zasadach gry za każdym razem, kiedy większy patron zapominał o nich i próbował je łamać.
Prusacy bardzo dbali o swoje archiwalne dokumenty z których korzystali bardzo często, powoływano się na nie w przeróżnych rozprawach naukowych, prawniczych, historycznych i oczywiście politycznych. Archiwa były podzielone i każde miasto posiadało jakąś część tych zbiorów w oryginałach, a pozostałe miasta posiadały ich kopie. Takie rozproszenie dawało możliwość ocalenia przynajmniej jednej części archiwum w przypadku zniszczenia drugiej.
Do czasu wielkiego pożaru za główne archiwum krajowe pruskie odpowiadał Toruń , potem każde z wielkich miast posiadało swoje kopie z czego duża część trafiła do Gdańska.


Odpowiedź dla króla z protokółu pisma obronnego w sprawie niewłaściwej interpretacji słowa „indigena”
Ponieważ wszystkie przywileje ziem pruskich, które dotyczą przyznawania godności, są łacińskie i stosują łaciński wyraz „indigena”, nie może on zawrzeć swojego znaczenia możliwie najmniej dwuznacznego i obojętnego, jak właśnie w treści właściwego niemieckiego pojęcia, według którego ten jest indygeną [krajowcem], kto na tej ziemi się urodził, przeciwnie, ten jest obcokrajowcem [alienigena], kto pochodzi z innego kraju. Oby dwa wyrażenia biorą swoją nazwę od pochodzenia. Stąd też jeżeli ktoś człowieka polskiego pochodzenia określa krajowcem Prus, jest daleki od właściwego sensu tego wyrazu, zupełnie tak samo jak ten, kto wełnę nazywa lnem czy to, co białe — czarnym. Różnią się te określenia między sobą tyleż samo co właśnie „indigena” i „alienigena”. Chociaż Polacy i Prusacy znajdują się pod panowaniem jednego króla i pozostają w ciele jednego Królestwa, to jednak zawsze istnieje różnica pod względem pochodzenia i rodu i to do tego stopnia, że zgodnie z powszechną opinią, kiedy określa się kogoś słowem „indigena” ziemi, należy rozumieć tego, kto na danej ziemi się urodził. Godne podziwu jest to, że panowie polscy przekonują Majestat Królewski, iż pragną czegoś innego jedynie ze względu na zjednoczenie państwa. Ci sami jednak tak dalece zawsze oddzielają Królestwo od Prus, że jednych nazywają radcami Królestwa, innych radcami Prus. Sama Jego Królewska Mość w zaleceniu [commissio] przesłanym komisarzom [comissariis] na sejmik, traktując ich jako wzajemnie przeciwstawnych, jednych nazywa poddanymi Królestwa, innych poddanymi Prus, mieszkańcy Królestwa zawsze są uważani za innych od Prusaków.
Jeśli tedy słowo „indigena” może odstąpić od właściwego znaczenia tak, że za krajowców jednej ziemi winni być uznani ci, którzy z różnych narodów zlali się w jedno ciało Królestwa, to z samych słów przywileju ziem przyznanego przez pana Kazimierza wynika jasno, że nie należy tego słowa przyjmować w sensie dosłownym, kiedy mówi o właściwym krajowcu [proprius indigena], którym to słowem wyłącza mianowicie każdego, kto by mógł być nazwany krajowcem. Słusznie ta sprawa wyjaśniona jest w akcie poddania się ziem pruskich, że gdy chodzi o warunki, to panowie pruscy, z których wszyscy posługiwali się językiem niemieckim, nie prowadzili układów z królem Kazimierzem, żeby ten nie postawił na czele zamków czy godności Morawianina z Moraw, Węgra czy Ślązaka, ale w ogóle, żeby ktokolwiek bądź był do tego dopuszczony, kto nie byłby w samych Prusach urodzony i o tym samym pokrewieństwie i języku. Chodziło o to, żeby się strzegło, by ta nowa podległość nie stała się mianowicie okazją do jeszcze większego zróżnicowania, jeżeli by im narzucił przełożonych odmiennych obyczajów i języka, jako że ich mowa jest trudna do porozumienia się. Jak się wydaje szczególnie unikali Polaków w charakterze przełożonych, których z wymienionych powodów przede wszystkim się obawiali.
Wyjaśnia to również inny tegoż Kazimierza przywilej wydany w Toruniu w roku 1455. Kiedy bowiem ten król, jak to się stwierdza w tym przywileju, w okresie trwania wojny pewne zamki ziem pruskich przekazał w dzierżawę [tenuta] i pod panowanie swoich ludzi, jednak nie Prusakom lecz Polakom, sam król wyznaje, że stało się to wbrew artykułowi owego przywileju, który mówi o krajowcach [indygenach] wypowiadając się w sposób jasny, że panowie polscy są obcy w stosunku do ziem pruskich i przyrzekając przezornie słowem królewskim, że co do pozostałych ziem z chwilą nastania na tych ziemiach pokoju on sam jak i jego następcy będą się starali ten artykuł zachować trwale i bez naruszenia. By obietnica ta królewska mogła być bardziej usankcjonowana i potwierdzona, przystąpili poręczyciele [sponsores], którzy swoją uległość potwierdzili przywiesiwszy własne pieczęcie, podobnie jak i liczni z panów radców Królestwa, których synowie i wnukowie również i dziś zachowują w radzie królewskiej wybitne miejsce, którzy — gdy się im to przypomni — bez wahania będą się starali strzec przyrzeczenia przodków.
Potwierdził to również boskiej pamięci Aleksander za pośrednictwem posła swojego Andrzeja Róży, arcybiskupa gnieźnieńskiego, wysłanego z całkowitym pełnomocnictwem do ziem pruskich do Malborka, w roku, w którym zmarł ten król. Wydaje się, że wówczas tam zostały wydane konstytucje [constitutiones], w których zostały wymienione liczne środki, które w tej sprawie miały służyć pomocą. W końcu i ten najjaśniejszy król Zygmunt listem i swoją pieczęcią wszystkie wyżej wymienione przywileje swojego ojca potwierdzając w oparciu o wiarygodność szlachetnego i prawowitego władcy przyrzekł wszystkie te przywileje zachować w mocy i strzec przed wszystkimi przeciwnikami. List ten znajduje się pod datą... Tenże król przez swojego posła Jana Łaskiego arcybiskupa gnieźnieńskiego, wysłanego do Prus z pełnomocnictwem na generalny zjazd do Gdańska, który odbył się w roku 1511, między innymi tak postanowił Otóż dla położenia kresu skargom, które w latach poprzednich jak i obecnie zbyt często się pojawiały ze względu na zapis [inscriptio] ziem pruskich, szczególnie w oparciu o ten artykuł, który dotyczy dostojeństw kościelnych i świeckich, urzędów publicznych i zarządzania [adminiatratio-nibus] oraz zamków przekazywanym przez Majestat Królewski krajowcom [indigeni] i mieszkańcom kraju (provincialibus) ziem pruskich — tak zarządzamy i postanawiamy przez wzgląd na dobre więzy przyjaźni i zespolenie z Królestwem, że starostwo malborskie Królewska Mość nada jednemu z indygenów Królestwa, albo tych ziem pruskich i że stanie się to na zgromadzeniu radców Królestwa i ziem pruskich. Pozostałe godnością urzędy i dzierżawy Jego Królewska Mość udzieli zgodnie z istotą przywilejów [zgodnie z duchem], które przez ongiś króla Kazimierza tym ziemiom Prus zostały nadane. Tyle gdy chodzi o konstytucję. Została ona przyznana w celu usunięcia skarg powstałych na skutek zapisu tych ziem z uwagi na wyżej wymienionych krajowców jak i przez wzgląd na dobre stosunki przyjaźni tych ziem i Królestwa została postanowiona. Ponieważ co do tego artykułu nigdy nie było innej skargi, jak tylko ta, że mianowicie zamki i urzędy są niekiedy nadawane Polakom, z tej też racji ta sprawa występuje pomiędzy Prusakami i Polakami, a nie jest nic bardziej jasne, gdy chodzi o wyjaśnienie słów artykułu, że za indygenę tych ziem nie może być uważany nikt inny, tylko ten, kto urodził się w samych Prusach. Oddzielnie są określani indygeni Królestwa, którym na mocy umowy btworem stoi dojście tylko do starostwa malborskiego i nieraz wymienia się jako przeciwstawne ziemię Prus i Królestwa, indygenę Prus i indygenę Królestwa, radców Prus i radców Królestwa. Skoro więc w tym przypadku spornej kwestii zostało dokonane wyjaśnienie i ustalenie w kwestii zgodności stron i autorytetu króla, panowie polscy w tej już zadecydowanej sprawie winni okazać zadowolenie i pohamować swoje pragnienia
Niemałe znaczenie tak dla zrozumienia wyżej wymienionego przywileju, jak również dla wyjaśnienia słowa „indigena”, wnosi artykuł tegoż naszego najjaśniejszego króla wprowadzony do konstytucji wydanych w Toruniu w roku 1521. Brzmi on następująco: „Przyrzekamy wreszcie, że dzierżawy i zamki [tenutas et castra], godności i urzędów ziem pruskich nie przekażemy żadnemu cudzoziemcowi, jak tylko indygenie Prus”. Kiedy mianowicie mówi „indygenie Prus” rzecz oczywista, że nie należy, przez to rozumieć kogo innego, jak tego, kto urodził się w Prusach, nawet wówczas, gdyby nie zostało dodane słowo „Prus”. Kiedy znów nieco dalej stwierdza „godności, urzędy ziem pruskich”, nie wiąże tego wyrażenia z żadnym cudzoziemcem. Wymienione tu słowo „cudzoziemiec” nie może być łączone inaczej jak ze słowem najbliższym, aby mianowicie zrozumiano, że ten jest cudzoziemcem, kto nie jest urodzony na ziemiach Prus [terrigena Prussiae], nie jest nim natomiast ten, kto znajduje się poza [społecznością] ciałem Królestwa. Gdyby to przyjąć, mielibyśmy najbardziej odległe znaczenie cudzoziemca i bardzo absurdalne co do omawianej sprawy.
Na takie objaśnienie i na prawdziwy sens słowa ,,indigena” wskazują, poza już wymienionymi, również inne wiele znaczące przykłady. p0 pierwsze: Podczas nadania zarządu nad zamkiem Człuchów panu Zarembie a, co zostało dokonane jako niezgodne z prawem i przywilejami ziem, Jego Królewska Mość oświadczył, że nie należy tego traktować jako przykład. Po drugie: Po nadaniu kasztelanii gdańskiej Janowi Balińskiemu i po dopuszczeniu go do rady ziem [pruskich] za pośrednictwem swojego pisma Jego Królewska Mość przyznaje, że to przekazanie zostało dokonane w sposób niewłaściwy, ponieważ ów nie był Prusakiem ani też nie znał języka niemieckiego. Tego rodzaju oświadczenie byłoby całkowicie zbędne, gdyby wymieniony Baliński rodem Polak, był jednocześnie uważany za indygenę pruskiego. Po trzecie: Chodzi o osobę pana Hieronima Łaskiego b, który jakkolwiek posiadał nadanie królewskie starostwa malborskiego i dlatego ubiegał się o miejsce w radzie pruskiej, został przez radę pruską odepchnięty jak również nie został on dopuszczony do starostwa. Najbardziej przekonywujące wyjaśnienie słowa „indigena” i rozumienie sensu stosowanego przez króla można przyjąć na podstawie listu królewskiego dotyczącego umów, które występowały między samym królem i kapitułą warmińską w sprawie wyboru biskupów. Znajdujemy w nim takie zdanie: ,,Z tych więc prałatów i kanoników tegoż Kościoła według naszego zdania mianujemy czterech, jednak nie innych, a tylko tych, którzy są prawdziwymi indygenami ziem pruskich itd.”. Nieco dalej dodaje: .Jeżeli kiedyś my albo nasi następcy chcielibyśmy w liczbie tych czterech mianować rodzonego syna bądź brata, którzy uprzednio wchodziliby w skład kapituły wymienionego Kościoła, to będzie w mocy i władzy naszej i naszych następców królów polskich, tak jak gdyby ten syn czy brat był indygeną ziem pruskich”. Z tych słów wynika w sposób najbardziej oczywisty, że ani syn ani brat królewski nie jest uważany za indygenę Prus. Przecież im najbardziej z wszystkich by to przysługiwało, gdyby ktokolwiek z Polaków mógł być uznany za indygenę pruskiego. Ostatnio również w konstytucjach danych szlachcie pruskiej w roku 1526 w Gdańsku, tenże pan nasz król obiecał utrzymać w mocy przywileje ziemskie i w myśl tego godności, urzędy i starostwa przyznać jedynie indygenom. Starostami nie powinni przy tym być inni jak tylko indygeni posiadacze. W tym przywileju wreszcie jak i w innych odnowionych i wydanych w Toruniu dawne stare prawo zostało sprowadzone do przywileju i zrównane z pozostałymi. Ze względu na to, że są one bardzo jasne i nie zawierają żadnej dwuznaczności, nie ma tu miejsca na ich interpretację, która jest wymagana jedynie właśnie w przypadkach o charakterze dwuznacznym. Skoro więc ten przywilej ziemski nie jest prosty ani nie jest z łaski bezinteresowny, lecz jest umową i obwarowany podjętymi zobowiązaniami, nie może przeto podlegać innej interpretacji jak tylko za zgodą tych, którzy uczestniczyli przy zawieraniu umowy i którym nu tym zależy. Zupełnie tak samo jak jakieś prawo wydane w oparciu o samą wolę i autorytet przełożonych, którego interpretacja zwykła być przekazana temu, który je wydał. Tego rodzaju umowy, jeżeli zrodziła się w nich jakaś wątpliwość, powinny być zadecydowane zgodą obydwu stron. Wszystko może być odniesione do zbadania i wyjaśnienia przez biegłych w prawie. Jeżeli rzecz będzie tego wymagała, radcy ziem (pruskich) nie odmówią dokonania tego”.
źródło: “Reces sejmiku generalnego Prus Królewskich w Toruniu 8 V 1537,Recesy gdańskie, WAP Gdańsk, 300, 29/11, k. 574—575 v.”
Inna odpowiedź radców pruskich przekazana królowi z sejmiku toruńskiego 8 maja 1537 roku za pośrednictwem posła królewskiego
Od momentu rozpoczęcia, gdy doniesiono nam o zdarzeniach w Krakowie, stała się jasna dla wszystkich naszych stanów nie tylko sama interpretacja, ale także przyjęte uprawnienia do interpretowania, ponieważ w głównych punktach dąży do pomniejszenia naszych praw nie uciekając się nawet do udawania. Skoro bowiem w przywilejach, w których prawo i tytuł właściwie odnosi się do uprzywilejowanego nie istnieje ten sam stosunek co w prawach odnośnie jakiejś interpretacji, jeżeli powstaje jakaś dwuznaczność, kiedy to odwołuje się do tego, kto jest autorem prawa. Gdyby to dotyczyło również przywilejów, gdyby mianowicie było zawsze zawisłe od usposobienia przyzwalającego zostałaby podważona postać przywileju i jego trwałość. Przywileje tych ziem bynajmniej nie podlegają takiej możliwości. Zdarzą się, że są one przyznawane nie w sposób prosty, lecz na zasadach umowy po przyjęciu warunków i dla dobra publicznego i pokoju, aby było sprawą jasną, że jeżeliby choćby trochę albo też wiele zrodziło się w nich wątpliwości, ich wyjaśnienie i interpretacja nie może odbyć się inaczej jak za wiedzą i zgodą stron, które uczestniczyły przy zawieraniu tej umowy. W żadnym stopniu nie jest to dozwolone, jeżeli treści nie zamąca żadna dwuznaczność słowa czy sensu. Wszystkim wydaje się, że tak być powinno „aby nie było żadnej sposobności do wahań”.
Trzeba bowiem dokładnie zbadać znaczenia słów, ponieważ przywileje wszelkie tych ziem są łacińskie i stosują łacińskie słowo „indigena”, co najmniej niepewne czy wieloznaczne. Może ono przyjąć swoje znaczenia tylko od właściwego sensu wywodzącego się z języka niemieckiego, mianowicie, że ten jest krajowcem [indigena] ziemi, który tam się urodził, z kolei obcokrajowcem [alienigena] jest ten, kto jest pochodzenia z innego ludu. Jedno, jak i drugie wywodzi się od pochodzenia. Stąd więc, jeżeli ktoś człowieka polskiego pochodzenia nazywa indygeną Prus, nie mniej jest daleki od właściwego słowa, jak ten kto by twierdził, że Polska oznacza to samo co Prusy. Jeżeli by było rzeczą dozwoloną te właściwości słów ze sobą mieszać czy też nawet nadać im sens przeciwny, stało by się tak samo, jak gdyby ktoś stwierdził, że indygena nie jest indygeną. Nie może przecież być inaczej, żeby w mowie potocznej koń nie był określany jako koń, czy ogień jako ogień. Szczególnie zaś wypada, aby tak było w przywilejach, które nie mogą, a nawet nie powinny przez wzgląd na niechęć tych, których przywileje dotyczą, odwracać się od właściwego znaczenia słów. Przedstawiamy tę sprawę jedynie dlatego, aby było wiadome, że w słowie jasnym i jednoznacznym nie można niczego upozorować niejasnością czy różnorakim znaczeniem, ani też jakoś zabarwić, szczególnie w odniesieniu do tego słowa, co do którego już nie raz poddani królewscy czynili wysiłki, żeby każdy bez różnicy Polak słusznie mógł być nazwany indygeną Prus, ponieważ Prusacy podobnie jak Polacy znajdują się w jednym ciele Królestwa w które właśnie są wcieleni. Jeżeliby jednak panowie polscy chcieli iść za argumentem boskich pism, zrozumieliby, że jak jedno ciało posiada wiele członów, podobnie i jedno Królestwo Polski obejmuje liczne prowincje i ludy odmienne pod względem języka, obyczajów i urządzeń, z których każde posiada swoich indygenów i podobnie jak ręka nie jest nogą, chociaż w jednym mieszczą się ciele. Tak więc indygena Polski nie jest indygeną Prus, jak przecież i powszechny sposób wyrażania się nie przyjmuje, żebyśmy nie nazywali tym samym radcę Królestwa oraz radcę ziem pruskich. Tę różnicę również sama Wasza Królewska Mość jak i inne zawsze tak bardzo jasne, również i w tym zaleceniu, które była łaskawa przesłać na to-zgromadzenie za pośrednictwem swojego posła, najdokładniej zawarł. Chciałby raczej przyznać tak niepewne słowu „indigena” znaczenie, aby mianowicie mogło być zastosowane do wszystkich bez różnicy prowincji Królestwa, również tych, które w wiekach następnych zostaną przyłączone. Godzi się przecież, jak to zwykło zawsze być, aby przy zachowaniu każdego prawa i jego znaczenia znaczenie słów było trwałe. Tak i tu również właściwość tego słowa „indigena” jest dostrzegalna jako nienaruszona, bez względu na jego trwałość i łagodny blask, mianowicie, że ten jest traktowany jako indygena Prus, kto w granicach tych ziem nie mimochodem albo przejściowo urodził się z obcokrajowców, przybyszów, gości albo wygnańców, ale kto pochodzi z rodziców posiadających mienie, dom trwały w Prusach jako we własnej ojczyźnie i w tej ojczyźnie został przyjęty i wychowany, nawet jeśli urodzenie przydarzyło się przypadkiem na obcej ziemi. Ten bowiem rzeczywiście jest indygeną, jak to przyjmuje powszechne przeświadczenie. Pragnęliśmy, żeby Wasza Królewska Mość zawsze tak rozumiała i wyjaśniała interpretację, a tej, która nie przedstawia takiego sensu, nie tylko nigdy nie podpisywała lecz zawsze sprzeciwiała się i odrzucała, jako wielkie niebezpieczeństwo dla naszych praw.
Skoro sądzimy, że w tej sprawie opieramy się na mocnych argumentach i przesłankach, zawsze możemy być przekonani, że nie stanie się, żeby w ten sposób był urażony umysł Waszego Majestatu. Wiemy, że jest on tak ustawiony, że nie może być odwiedziony od uczciwości i słuszności żadnymi przeszkodami czy fortelami krzykaczy. Jakim usposobieniem jako pierwszy przywilej ten przyznał świętej pamięci rodzic Waszej Królewskiej Mości — Kazimierz, daje wyjaśnienie, że przy poddaniu się ziem [pruskich], gdy chodzi o warunki, wynika, że wszyscy panowie pruscy, którzy posługiwali się językiem niemieckim, nie żądali tego, żeby ani Rusin, ani Litwin, ani inny obcy w stosunku do ciała Królestwa, ale żeby w ogóle żaden, kto nie byłby prawdziwym mieszkańcem Prus jako terrigena tego samego pochodzenia, ojczyzny i języka, stał na czele zamków, był obdarzony godnościami i publicznymi urzędami. W ten sposób mianowicie strzegłby się, że to nowe poddaństwo nie stało się przyczyną jeszcze większego zróżnicowania, niż różnice języka, obyczajów i naczelna władza nad ludźmi obcymi. Mogłoby się wydawać, że ponieważ w szczególny sposób obawiano się Polaków, którzy mieszkali w tym samym Królestwie i pod tą samą władzą, mogli pod względem autorytetu mieć u króla, szczególne względy, sam król Kazimierz, żeby słowo „indigena” ze względu na panowanie nie mogło być również przeniesione w niewłaściwym sensie równi pż na samych mieszkańców Królestwa, postanowił, że [słowo to) winno dotyczyć właściwego indygeny. Tym słowem, każdego kto niesłusznie byłby określany indygeną, co również w innym przedstawieniu przywileju wydanym w tym samym roku wyraźniej wyjaśnił. Ponieważ jednak w czasie trwania wojny [król Kazimierz] niektóre zamki przekazał w dzierżawę i zarząd niektórym swoim nie Prusakom, przyznaj e zarazem, że stało się to wbrew artykułowi przywileju, który traktuje o indygenach. Stało się w sposób dość jasny, że panowie polscy są obcymi i obcokrajowcami wobec ziem pruskich. Stąd też obiecał troskliwie słowem królewskim, że on jak i jego następcy, po zaprowadzeniu pokoju na tych ziemiach, zachowają ten artykuł trwały i nietknięty. Żeby obietnica ta była pewniejsza, przystąpili poręczyciele i wielu z panów radców, których synowie i wnukowie i dzisiaj posiadają znaczne miejsca w radzie królewskiej. Skoro są tam widoczne osobiste ich pieczęcie, należy z tym wiązać wiarygodność, która również przez ich następców powinna być uznawana. Doszedł do tego potwierdzający to wszystko świętej pamięci król Aleksander, brat Waszej Królewskiej Mości, który na krótko przed swoją śmiercią przez arcybiskupa Różę, którego z całkowitym pełnomocnictwem miał na tych ziemiach jako posła, to samo odnowił w odniesieniu do mieszkańców których jedynie dotyczył przywilej. Czcimy i zachowujemy wszelką najświętszą w tej kwestii wierność [i uznajemy] autorytet Najjaśniejszego Waszego Majestatu, który wpierw w listach i pieczęcią swoją wszystkie wyżej wymienione przywileje dane przez swojego ojca nie tylko utwierdził, lecz nadto przyobiecał, że pod gwarancją wierności czcigodnego i prawowitego władcy zachowa je w mocy i będzie bronił przeciwko wszystkim przeciwnikom. Stąd też, gdy chodzi o wyjaśnienie sensu używanego przez niego słowa „indigena”, nie należy rozumieć nikogo innego jak indygenę Prus. Tenże Wasz Majestat w przywilejach toruńskich w roku 1521 wydanych tak pisze w sprawie tego słowa: „Obiecujemy wreszcie, że dzierżawy i zamki, godności i urzędy ziem pruskich nie przekażemy żadnemu obcokrajowcowi, lecz tylko indygenie Prus”. W tym zastosowaniu słowo „Prus” w znikomym stopniu jest tu wymagane, w rozważaniu, skoro jednak wkrótce potem [nieco dalej] nie wiąże się z żadnym obcokrajowcem, nie może tu być rozumiany obcokrajowcem nikt inny, jak obcokrajowiec dla Prus, przy czym nazwa „obcokrajowiec” wydaje się raczej nie dotyczyć i nie odnosić się bynajmniej do całego ciała Królestwa, co właśnie odpowiada słowom tu użytym. Nie inaczej Wasz Majestat również w przywilejach szlachty pruskiej w roku 1526' wydanych w Gdańsku postanowił i obiecał. Jaśniej jeszcze wyłożył to zapatrywanie Wasz Majestat w roku 1511 przez posła swojego Jana Łaskiego, arcybiskupa wysłanego do Prus z pełnomocnictwem, który na odbytym sejmiku w Gdańsku wyraźnie wypowiedział podobne słowa i w taki sposób rozpoczął: „Dla przecięcia skarg, które w latach poprzednich do dnia dzisiejszego często występowały na skutek zapisu ziem pruskich, szczególnie w odniesieniu do tego artykułu, który dotyczy godności kościelnych i świeckich, urzędów publicznych i administracji jak również odnośnie przydzielania przez Majestat Królewski zamków indygenom i mieszkańcom prowincjonalnym ziem pruskich — postanawiamy i zarządzamy z uwagi na dobrą przyjaźń i zjednoczenie ziem i Królestwa itd.". Ponieważ co do tego artykułu nigdy nie istniała innego rodzaju skarga, jak ta, która obecnie wystąpiła, że mianowicie zamki i urzędy niekiedy są przyznawane Polakom i z tej racji ta ordynacja została przyjęta i odnowiona, aby między panami polskimi i pruskimi była zachowana przyjaźń. A skoro tą ordynacją są stawiane jako przeciwstawne: ziemie Prus i Królestwo, indygena Prus i indygena Królestwa, radcy Prus i radcy królewscy, a tego rodzaju wyjaśnienie w kwestii spornej zostało dokonane za zgodą stron i w oparciu o autorytet Waszego Majestatu, przeto nie można uważać niczego za bardziej oczywiste przy wyjaśnianiu słów pierwszego przywileju, mianowicie, że indygeną tych ziem nie można uznać nikogo innego jak tylko tego, kto jest urodzony na ziemiach Prus i potomkiem rodziny (krajowej]. Słusznie panowie polscy są przez Wasz Majestat tak ustawiani, aby w tej zadecydowanej sprawie wyrażali zadowolenie i hamowali swoje zapędy i mieli przede wszystkim na uwadze, że owe pierwsze przywileje zostały przyznane jakby bieg słów był taki, że między poddanymi winna istnieć należna miłość, którą całkowicie przyszłoby zniszczyć gdyby usiłowano oderwać się od ustalonych obyczajów. Rzucają się również w oczy niektóre przykłady za pomocą których Wasza Królewska Mość wskazywała, że uznaje taki sens przywileju. Pierwszy przykład widać po przydzieleniu panu Zarembie a zarządu nad zamkiem w Człuchowie. Następnie po udzieleniu kasztelanii gdańskiej Janowi Balińskiemu b. Wasza Królewską Mość nie zaprzeczała, że te fakty zaistniały wbrew prawom i przywilejom' tych ziem dlatego, ponieważ ci wymienieni nie byli Prusakami ani 'tez żaden z nich nie znał języka niemieckiego, ponadto w pismach swoich oświadczył, że nie należy stąd brać przykładu. Nie istniałaby potrzeba takiego oświadczenia, gdyby owi ludzie pochodzenia polskiego powinni być uznani za indygenów Prus. Cóż może być wyraźniejsze, gdy chodzi o określenia właściwego sensu słowa „indigena”, niż to, że Majestat Wasz W prowadzeniu ugody z kapitułą warmińską w sprawie prawa do mianowania osób przy wyborze biskupów tak zawęził niemieckie znaczenie tego słowa, że mianowicie uważa, że ani syn ani brat królewski nie powinien być uznany za indygenę pruskiego. Byłoby to zbędne, gdyby przyjmowano, że jakibądź Polak jest indygeną. Tak więc w tych wszystkich sprawach dopatrujemy się prawdziwego i sprawiedliwego rozstrzygnięcia jak również łaskawej woli Waszego Majestatu, abyśmy nie zostali odepchnięci od swoich praw czy też przez ich interpretację nie doznali jakiegoś gwałtu i krzywdy. Nie wiemy co teraz skłoniło ten sam Wasz Majestat do tego, żeby obciążyć nas tak okrutną interpretacją tego słowa, która wszelką siłą stara się zaprzeczyć naszym uprawnieniom i powinności winnej ojczyźnie. To wydaje się być z wszystkich zarządzeń dotyczących tych ziem najbardziej nieznośne. Wszyscy bowiem uważają, że po odebraniu tego jedynego przywileju, nie pozostaje również nic z trwałości pozostałych. To jest przecież źródło całej wolności Prusaków, której utrata jest ponad miarę przykra.
Abyśmy w tym punkcie wypowiedzieć mogli prawdę bardzo dużo obiecujemy sobie po działalności tego sejmiku, prosimy więc, żeby nasze starania wobec Waszego Majestatu wolno nam było zgodnie z naszym pragnieniem wytłumaczyć. Najpokorniej Wasz Majestat prosimy o wzgląd I z uwagi na naszą powinną wierność, że przecież godzi się z powodu Jego I zwykłej łaskawości i łagodności wybitnej szlachetności, żeby bardziej I sprzyjał sprawom swoich wiernych poddanych i żeby było widać, że nie I tylko zachowuje te ziemie przy ich prawach i niezależności, ale również I scala [integrare] również te, które dotąd wydają się słusznie i sprawiedliwie poruszone. O tych rzeczach bowiem na ile dotyczą nas niech raczy I Wasza Królewska Mość zrozumieć według tego, co napisaliśmy. Jak wielkiemu zamieszaniu sprawa ta, o ile będzie się tak dalej toczyć, I dostarczy materiału, Wasza Królewska Mość, dzięki swojej znanej przezorności, może również, nawet gdybyśmy milczeli, osądzić. Wszelkimi sposobami zaklinamy, że godzi się, żeby dla położenia kresu temu powszechnemu cierpieniu znaleźć jakiś sposób, żebyśmy dostrzegli [że my sami jak i te ziemie pozostaną nienaruszone], co dotąd zawsze zabezpieczaliśmy Waszej Królewskiej Mości. W tym również nic nie straci na znaczeniu czcigodna jego starość, a nawet należy się spodziewać, że najjaśniejszy syn Waszego Majestatu będzie w przyszłości spadkobiercą przy naszych prawach nienaruszonych nie tylko Królestwa, ale również ojcowskiej łagodności. Naszym staraniem będzie odwdzięczać się wobec Waszego Majestatu starannymi i najbardziej oddanymi dowodami uległości. Ponadto najłaskawszy królu, w odpowiedzi danej czcigodnemu panu Janowi Dziaduskiemu, archidiakonowi włocławskiemu, posłowi Waszej Królewskiej Mości, prosiliśmy Wasz Majestat, żeby zechciał łaskawie artykuły przywilejów niegdyś w Gdańsku przyznanych, co do których na tym sejmiku doprowadziliśmy do świętej zgody pomiędzy stronami ścierającymi się v/ tej sprawie i do Czcigodnego Waszego Majestatu wysyłamy — żeby zechciał swoim autorytetem zatwierdzić i odnowić, by w ten sposób dana nam wielka łaska zachowania powszechnego dla tych ziem spokoju. Nie chcemy tego ukrywać, dlatego my wszyscy prałaci, wojewodowie, kasztelanowie, zapowiedzeni na tym zjeździe w obecności wymienionego posła Waszego Majestatu, składamy przysięgę, której słowa Wasz Majestat nam przesłał, zgodnie z jego wolą wraz z miastami [civitates]. Jakie zostały przyjęte racje co do wykonania tej przysięgi przedtem Majestat Królewski od nas dowiedział się. Jego łaskawości i władzy najpokorniej się odda- jemy życząc mu jak i jego najłaskawszemu Synowi Królowi, żeby wszystko stało się szczęśliwie i pomyślnie na chwałę panowania nad nami. Ze sejmiku naszego generalnego odbytego na uroczystość świętego Stanisława w Toruniu w roku 1537”.




źródło: “Reces sejmiku generalnego Prus Królewskich w Toruniu 8 V 1537, Recesy gdańskie, WAP, Gdańsk 300, 29/11 k. 575 v. — 577 v.”
Prusy Królewskie i Książęce w XV i XVI w. Część I (1466-1548) Wybór Tekstów. Przygotował Karol Górski przy współpracy Janusza Małłka”