poniedziałek, 12 listopada 2018

Hołdowna Klio, czyli trochę rymów pochwalnych.



Prusy Książęce od 1525 roku przez ponad wiek trwały w zależności lennej od Polski, był to jeden z najlepszych okresów w historii tego kraju, gdyż wszelkie starania prusko-polskie miały na celu jego rozwój wewnętrzny. Po drugiej wojnie polsko-szwedzkiej Prusy oderwały się od Polski. Zaledwie kilka lat wcześniej, bo w 1641 roku, Krzysztof Kaldenbach, późniejszy profesor poetyki w Tybindze, na polecenie Fryderyka Wilhelma, Wielkiego Elektora, zredagował po polsku utwór „Hołdowna Klio”, dedykowany jego panu lennemu, Władysławowi IV Wazie, królowi Polski, a który od słów tych się zaczynał: 



Hołdowna Klio, Albo Ná hołd, y przyśięgę, którą Niezwyciężonemu Monarsze Wladislawowi IV Polskiemu i Szwedzkiemu Krolowi etc. etc. wzgłędem kráin Pruskich uczyniło Najasnieysze Ksiaze Fryderyk Wilhelm, margrabia brandenburski, kurfirst etc. etc., Y ná szczęśliwe śię Jeo K, M. z Polski do Prus zwrócenie..... 

Wiersz liczy razem 350 wersetów. Utwór jest pisany trzynastozgłoskowcem. Ma on charakter panegiryczny i okolicznościowy i jest przeładowany elementami mitologii antycznej. Poeta nie szczędzi pochwał Fryderykow i Wilhelmowi, który służy „przemożney Sármacyey ”, wynosi pod niebiosa czyny i zasługi króla Władysława IV, sięga do dziejów polskich od czasów legendarnych do współczesnych, opisuje Orła Białego, a króla porównuje do bohaterów rzymskich i greckich. W dalszej części utworu zajmuje się dziejami Prus pogańskich, sławi czyny i działalność św. Wojciecha i królów polskich, począwszy od Bolesława Chrobrego. Charakterystyczne, że wyraźnie odróżnia Prusaków od Niemców a pomija (o czym pisze) dzieje zakonu krzyżackiego. Kaldenbach uważa za zbawienny związek Księstwa z Polską oparty na zasadach traktatu krakowskiego z 1525 r. Na końcu utworu znajduje się wiersz pt. Do slawney Nacyey Polskiey, w którym autor próbuje usprawiedliwić swoje braki językowe, wyrażając się przy tym godnie o narodzie i języku polskim.

A oto wiersz: 
Przepuszcz, zacny Narodzie, jeśli Klio moia
Sarmackey krasy nie ma. Chciała się u zdroia
Meduzowego pięknie w kształt Polski ubierać:
Aliśći wzoru niemasz, na który ucierać
Swoieby wadymogła. Miał tu swe modele
Greky Łaciński, Niemiec także; innych wiele
Nie tyczę. Sam się dotąd Słowiański krył doma,
Nie szedszy na świat. Ona poprawdżie się sroma,
Polskę oglądać, Polskiey nie poznawszy piły.
Przecie się wyprawiła. Jeśli kto niemiły,
Pry, będźie mym niestatkom , wzbudzę go, że mowy
Tey nam wizerunek wyda ustawnemi słowy.
Niechay nie zayrzy daley y języka swego
Polak naukę, a kształt uczenia pewnego.
Dozwolę, moia Klio nie zjednaszli sobie
Miłości, zjednasz tym , co wystąpią po tobie 


Tak tak, wiemy że są tacy co wiedzą swoje i nic ich nie przekona że białe jest białe. 

środa, 7 listopada 2018

Jak to bywało ze zgodą na wyjazd Warmiaków i Mazurów

Cezurą inicjującą nowoczesną narrację o warmińsko-mazurskim pograniczu w reportażu polskim była publikacja w 1989 roku zbioru „Zgoda na wyjazd” Agnieszki i Andrzeja Krzysztofa Wróblewskich. Ten dokumentacyjnie odważny zbiór odsłonił wiele białych plam na mapie polskiej pamięci o dziejach powojennych: politykę władz wobec wspólnot mniejszościowych, heterogeniczność kulturową naszego społeczeństwa, przełomowe zakręty historii, jej herosów i ofiary.

Wróblewscy jako pierwsi w okresie powojennym nakreślili wielowymiarowy, pełen wewnętrznej dramaturgii portret warmińskiej i mazurskiej społeczności. Opowiedzieli o dramatach wykluczenia, o terrorze i dyskryminacji, nazwali niechęć wobec „politycznie niepewnych” i dwujęzycznych Innych, okazali szacunek dla ich przywiązania do własnej kultury i języka, próbowali odczytać tożsamość jednostki wewnątrz dwóch kultur, zawsze pomiędzy, wobec wyboru. Charakter tego reporterskiego tomu czytać trzeba w kontekście polityki informacyjnej państwa z lat 1945-1989, szczególnie newralgicznie odnoszącej się do informacji o relacjach polsko-niemieckich czy kwestii mniejszości etnicznych i narodowych.


Można się zastanawiać, dlaczego my jako społeczeństwo tak niewiele wiemy o tym co wyrządzono ludności zamieszkującej te ziemie?
Jeśli się jednak przysłuchać wciąż żywej narracji "sprawiedliwości" ludowej, czy dziejowej, to nietrudno pojąć, dlaczego wiedzieć nie chcemy. Mamy jednak nadzieję że chętnych do poznania takich historii będzie coraz więcej.



Fragment słowa wstępnego już pokazuje z czym mamy do czynienia w tym książkowym dokumencie:

Tylko zanikowi uczuć narodowych przypisać można, że autorzy uparcie odwracając głowy od naszych niewątpliwych osiągnięć dają się prowadzić na pasku skrajnie reakcyjnym silom rewanżystowskim z Bonn i zohydzają wszystko, co polskie, a pod niebo wychwalają, co niemieckie..." tak zapewne ocenią naszą książkę niezawodni patrioci, dla których świat dzieli
się nie na dobre i złe, tylko na nasze i obce.

To oni właśnie, albo tacy jak oni, są odpowiedzialni za to, co się stało z Mazurami i Warmiakami. O walce z żywiołem niemieckim w ciągu minionych stuleci pisano dużo i chętnie. O walce z naporem polonizacji wstydliwie się milczy. A fakty, choć smutne, są jednoznaczne: ani Bismarckowi, ani Hitlerowi nie udało się tak skutecznie zgermanizować mieszkańców tej ziemi, jak nam.


Warmiacy i Mazurzy tkwili tu przez parę wieków pod pruską administracją, zachowując polską mowę, wiarę i nazwiska. Kiedy wreszcie przyszła do nich Polska, zapragnęli ją opuścić. Błędy akcji polonizacyjnej, trudności i kryzysy, a z drugiej strony sukcesy alternatywnej ojczyzny - Republiki Federalnej Niemiec - sprawiły że jedyne, co mogliśmy zrobić, to zgodzić się na wyjazd. Dlatego zgoda na wyjazd przewija się jak lejtmotyw na kartach tej książki, dlatego „Zgoda na wyjazd” stała się jej tytułem.

Fragment pokazujący historię Warmiaków i Mazurów eksterminowanych przez rozrastający się ośrodek rządowy w Łańsku jest kawałkiem obrazu historii o ich exodusie.

Dziki
"Na Warmii i Mazurach nawet dziki nie są apolityczne.
- Wybiera się pan nas opuścić? - pytaliśmy Gustawa Niwerę, kowala i rolnika ze wsi Natać Mała. Dojadła panu Polska i socjalizm?

- Socjalizm nie, ale dziki.

Niwera mieszkał w swoim domu z czerwonej cegły blisko siedemdziesiąt lat - czyżby przez ten czas dziki uległy ewolucji, stały się bardziej dokuczliwe?
A może on zniedołężniał i nie potrafi się przed nimi obronić?
Ale na dziki skarżą się wszyscy rolnicy, starzy i młodzi.
- Póki Łańsk tu rządził, ziemniaka u mnie nie uświadczył, wszystko dziki zjadły - powiada Gerard Romahn ze wsi Pluski.

Pluski dzieli Od Nataci dobre 20 kilometrów, a to samo można usłyszeć w Gągławkach, w Chaberkowie, w Zgniłosze, jakby dziki panowały w całej południowej połowie Olsztyńskiego, tam gdzie rozłożył się Łańsk - Ośrodek Urzędu Rady Ministrów. To stamtąd właśnie dziki robiły sobie wypady na okoliczne pola, rozzuchwalone bezkarnością: dla bezpieczeństwa wypoczywających w Łańsku prominentów służbie leśnej nie wolno było strzelać.
Niemal każdy, z kim rozmawialiśmy, wspominał Łańsk. I niemal każdy się zastrzegał: rozumiem, że taki ośrodek musi istnieć, ale powinien jakoś ułożyć sobie stosunki z sąsiadami. Wybaczono by rozległy teren, luksusowe domki, butelki szampana, wartę przy bramach wjazdowych. Nie wybaczano dzików.
Jak W latach pięćdziesiątych, tak i dziś z okazji procesu odnowy ochotnie wyciąga się wobec społeczności lokalnych straszak separatyzmu - mówił na zjeździe Związku Literatów w grudniu 1980 r. pisarz mazurski, Erwin Kruk. - Nie da się ukryć, separatyzm mazurski kwitnie. Przed dziesięciu laty nad jeziorami Pluszne i Łańskim zagrodzono niecałe 30 tysięcy hektarów, a pod koniec dekady tych hektarów było już prawie 70 tysięcy. Drucianymi wysokimi płotami »separatyści mazurscy‹‹ odgrodzili się od ludności... Mam przeto propozycję, aby warmińskie i mazurskie wioski z obu stron Łańska zachować dla przeszłości i pamięci jako pomnik separatyzmu władz od rzeczywistości".
Im bardziej rozszerzał się Łańsk, tym bardziej kurczyły się tereny dookoła i tym bliżej było dzikom do upraw rolnych.

- Za Niemca był limit, reszta do odstrzału - opowiada Jan Hübsch z Purdki. - Teraz wychodzi na to, że rolnik musi wyżywić i dziki, i ludzi. Odszkodowanie dają małe, chyba że się zakontraktuje.
- To niech pan kontraktuje!
- A jak na złość nie zeżrą?

Cień Łańska kładzie się tak szeroko, że postanowiliśmy mu poświęcić szczególną uwagę. Wprawdzie od czasu gniewnego przemówienia Erwina Kruka zagrodzony teren znów się skurczył, ale separatyzm nie zmalał; do Ośrodka wjazdu broni żołnierz wartownik.


Wobec tego napisaliśmy list, który w całości przytaczamy:






W niecałe dwa tygodnie dostaliśmy odpowiedź, którą również w całości przytaczamy:



Cała ta wymiana pozdrowień i uprzejmości po to, żeby powiedzieć jedno krótkie NIE! Przytoczyliśmy obydwa listy nie dlatego, żeby zawierały bogatą treść, ale żeby pokazać czytelnikowi, iż nie mieliśmy innej drogi - musieliśmy sobie radzić sami.
Od początków łańskiego Ośrodka, to znaczy od 1951 roku, jego istnienie wiąże się z osobą pułkownika Doskoczyńskiego z ochrony osobistej prezydenta Bieruta; słyszeliśmy nawet pogłoskę, której trudno dać wiarę, że podczas jakiejś próby zamachu na Bieruta pułkownik zasłonił go własnym ciałem i poniósł przy okazji niepowetowane szkody na własnej cielesności. W każdym razie Doskoczyński był długo komendantem Ośrodka i to komendantem, którego ciężką rękę się czuło: potrafił zapędzić do rąbania drzewa nieostrożnego turystę, który wszedł w zakazany las, potrafił zastrzelić chłopskiego psa, który ujadał na dziki, ale potrafił też obdarować zegarkiem gajowego, który dbał o zwierzynę. Bo zwierzyna przeznaczona była do odstrzału dla wczasowiczów, których dopiero w latach osiemdziesiątych zaczynano nazywać prominentami. To z myślą o nich, o ich polowaniach rozszerzano teren. To z myślą o nich dokarmiano zwierzynę, żeby starczyło jej także i na dewizowe polowania, ale to oddzielna historia i o niej za chwilę. To z myślą o nich budowano przemyślne parkany, przez które dziki mogły wchodzić do środka, ale nie wychodziły na zewnątrz; W praktyce jednak nie działało to tak, jak było pomyślane.
Leśniczówka Lalka, która dała początek łańskiemu Ośrodkowi, była kiedyś ponoć Willą Hindenburga, potem Göringa. Później, już chyba w latach wojny, dobudowano tam dwa budynki z pruskiego muru. Za polskiej władzy połączono je w podkowę, a oprócz tego postawiono wolno stojące wille dla najważniejszych gości. Widzieliśmy kilka zdjęć, które dają pojęcie o kalibrze tych gości. Gomułka z Chruszczowem na stanowisku strzeleckim albo Gierek grający w bilard z Tito. Słyszeliśmy też o butelkach francuskiego wina, które prominenci „znajdowali w swoim pokoju”.

Najgorszy dla okolicznych wsi, ale najlepszy dla dzików okres to lata siedemdziesiąte: wprawdzie strzelano do nich gęściej, ale co się nażyły! Polowanie stało się niemal oficjalnie uznaną dworską rozrywką. Jeden Z ówczesnych ministrów, zastrzegając sobie anonimowość, opowiedział nam, że chociaż mdli go na widok krwi - jeździł do Łańska, kiedy tylko mógł się załapać, bo podczas polowania można było załatwić z Jaroszewiczem o wiele więcej niż na posiedzeniach rządu. Dziki i sarny dokarmiano, żeby były okazałe, tęgie i żeby łatwiej było w nie trafić.

W okresie „rozliczeń” wysuwano zarzut, że zwierzętom wystawiano jedzenie w takie miejsca, żeby można było do nich strzelać przez okno, nie wychodząc z pokoju, ale to nie wydaje się prawdopodobne, choćby ze względów bezpieczeństwa. Prawdopodobniejsze, że urządzano safari - polowania z samochodu.
Apetyty myśliwych, a i rosnąca ich liczba (przypomnijmy, że Polska, podówczas potęga gospodarcza świata, kupiła od Belgów licencję na produkcję broni myśliwskiej, której specjalnie zaniżone w cenie egzemplarze rozdzielał sam premier) domagały się rozrostu terytorium Łańska. W stolicy, w województwie, nawet w urzędach gminnych zaczął kursować złowróżbny twór nowomowy: wieś zanikowa. Wsie miały zanikać, a ośrodek się rozrastać. Spójrzcie na mapę. Jeżeli jest dostatecznie stara, obaczycie 20 kilometrów na południe od Olsztyna, między jeziorami Łańskim i P1usznem, wsie Orzechowo i Rybaki. W istocie już ich nie ma i nie dowiemy się nigdy, czy najpierw wydano na nie wyrok, a w konsekwencji ich mieszkańcy wyjechali, czy odwrotnie, wieś się wyludniła i dopiero wtedy stała się „wsią zanikową".

Gdyby nie Sierpień 1980, zanikowe byłyby jeszcze wsie położone wzdłuż szosy Olsztyn-Szczytno: Kabrno, Wygoda, Trękus. Naczelnik gminy Purda, do której należą, skarży się, że chociaż Łańsk zajmował ćwierć terenu, którego jest gospodarzem, nie miał tam wstępu, Jak ociemniały, rządził czymś, czego nigdy nie widział.
- W niedzielę na wszystkich drogach stały patrole wojskowe, jakby wojna była. Mogłem się tylko domyślać, że Jaroszewicz poluje. Jaroszewicz i Wieczorek trzęśli tu wszystkim. Ja nic nie miałem do gadania.
Rozrost Łańska zaczął się wcześniej, jeszcze w latach sześćdziesiątych. Ośrodek potrzebował zaplecza żywnościowego. Postanowiono utworzyć: specjalny PGR., który by zaopatrywał łańskich gości. Wybór padł na wieś Rybaki. Wtedy jeszcze nie wydawana tak masowo paszportów emigracyjnych jak w następnej dekadzie, ale kto mieszkał w Rybakach, tego namawiano, żeby złożył podanie. Nikomu do duszy się nie zajrzy, czy już przedtem chciał z Polski wyjeżdżać, a tu nawijała się sposobność, czy wahał się, ale jeżeli w ślad za namową mogła przyjść groźba, lepiej wiać, póki puszczają. Ktoś powiedział, zanadto złośliwie, że w sto lat po wielkopolskiej Hakacie Polacy biorą odwet. Zanadto złośliwie, bo odwet na kim - na Niemcach?
Nie na Niemcach; tylko na Warmiakach, którzy musieli zadeklarować, że są Niemcami, jeżeli chcieli wyjechać.

W Rybakach pobudowano PGR, w którym pracują żołnierze. Dzięki temu nikt im nie zawraca głowy takimi głupstwami jak rentowność produkcji: siła robocza praktycznie nie kosztuje. PGR ma grunty rozrzucone w trzech różnych gminach po to, żeby jak mówią rolnicy - móc spalić więcej oleju na dojazd, dowóz, przywóz. PGR ma sprzęt, ma terenowe samochody ,,Niwa", ma wapno magnezytowe, wszystko.
Jednego tylko nie ma: przestrzeni. Chciałby więcej i więcej. Dyrektor proponował jednemu z dwóch ostatnich rolników ze wsi Pluski wykup jego gruntów.
Kiedy usłyszał odmowę, powiedział:
- My was i tak wykurzymy.
PGR-owi nie były potrzebne w Rybakach domy po tych, co wyjechali. Najczęściej stosowano metodę łańcuchowa: dom opasywano łańcuchem, do którego zaprzęgano traktor. Zostały podobno domy po Tomaszewskim i po Dotkowskim.
Dom Tomaszewskiego ma swoją historię. Kupił go od rolnika jakiś działacz ZSL, który wcześniej wiedział, że państwo będzie wykupywało cały teren i że sporo zarobi. Obiecał przy tym Tomaszewskiemu, że załatwi mu przydział mieszkania w Olsztynie. Potem z przydziału nic nie wyszło, a w Rybakach płacono odszkodowanie, które trafiło do rąk zeteselowca. Tomaszewski się wściekał, ale prawie wszystko było w porządku: eksmitowano go do Stawigudy.
Napór „polskiej Hakaty” wytrzymywały dwa domy. W jednym mieszkali Hanowscy, starsi ludzie, którzy oświadczyli, że się nie ruszą. W drugim – Maryna Brsnikowa, dziennikarka olsztyńskiej rozgłośni, kolekcjonerka folkloru mazurskiego í warmińskiego.
Hanowski był inwalidą, mógł się poruszać tylko na wózku i to jeszcze bardziej zobowiązywało Bromkową, która miała trabanta, żeby ich nie porzucić.
A jednak złamano ich opór. Zaczęło się od tego, że pozamykano niektóre drogi, tak że Hanowska musiała krowy na pastwisko nie opodal gnać 3 kilometry.
Potem podniesiono im podatki. Wokół obejścia krążyły buldożery, a do tego doszły normalne kłopoty egzystencji na wsi, gdzie nie ma ani sklepu, ani autobusu, ani telefonu: każde głupstwo, każdy bochenek chleba wymagał pomocy Bromkowej i nie ona, ale Hanowscy pierwsi nie mogli tego znieść.
Chcieli sprzedać swój kawałek lasu – wyceniono go na grosze. Potem chcieli zamienić swój dom - oferowano im gorszy w Gągławkach, miejscu też nie lepszym. Wreszcie złamali się i zrobili to, czego od nich oczekiwane od dawna: złożyli podanie o emigrację.
Dostali paszporty niemal natychmiast.
Przed wyjazdem na zawsze stary Hanowski poprosił Bromkową, żeby go zawiozła do lasu, gdzie jako młody chłopak chodził z dziewczynami. Patrzał i płakał. Bromkowa mówi, że i ona płakała z żalu i wstydu. To jej kraj wypychał starego inwalidę.
Po dziesięciu latach odwiedziła Hanowskich w Bochum.
- Są szczęśliwi i nie są - opowiada. - Bardzo zewnętrznie przyjęli tę niemieckość. Ale żyją, nikt im niczego nie wymawia...
W drugiej wsi zanikowej, w Orzechowie, pozostał duży kościół, cmentarz i leśniczówka. Wszyscy dawniejsi rolnicy wyjechali. Nie zmogły ich dziki, ale administracja.
Z zanikowej wsi Orzechowo do zanikowej wsi Pluski wiedzie zanikowa szosa: przy obydwu wylotach jest zakaz ruchu, ale my jedziemy. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że postępujemy tak samo jak rolnik z Plusek,Gerard Romahn, którego władzom nie udało się wykurzyć.

- Jeździłem tędy i będę jeździł - mówił Romahn strażnikom.
Pluski też miały zaniknąć. Stawało się to coraz bardziej oczywiste, W miarę jak mieszkańcy Plusek łatwiej niż inni dostawali paszporty. Kto wyjechał, tego dom burzono. Romahn się wściekał: był przewodniczącym rady sołeckiej i wiedział najlepiej, ile wieś ma potrzeb, ile rodzin gnieździ się w ciasnocie, więc burzyć?
Zwrócił się z tym do gminy, ale w gminie powiedziano, że to nie oni. Nie oni - więc kto? Dopiero w województwie wyszło na jaw, że wsią Pluski rządzi nie Stawiguda, nie Olsztyn, a bezpośrednio Warszawa. Urząd gminy zaczął sprzedawać działki pod indywidualne budownictwo, a Urząd Rady Ministrów to wstrzymał. Siostra siostrze nie mogła ziemi przekazać, bo między nimi stał Urząd Rady Ministrów. Długi cień Łańska kładł się coraz większym ciężarem na życie Plusek: -rolnictwo wymaga oddechu, wieloletniej perspektywy, podstaw do kosztownych decyzji - a tu lada dzień groziło, że ich wcielą do Ośrodka. Rada solecka zwróciła się do olsztyńskiego sekretarza, do Leona Kłonicy. Ten powiedział, że sam jest za krótki, ale spróbuje im wyjednać spotkanie w Warszawie. Pojechali całą grupą do Gierka. Gierek nikomu nie odmawiał. Powiedział, że Pluski nie zostaną włączone do Łańska, tylko że zbuduje się tam sanatorium dla górników. Na szczęście dla wsi, choć na nieszczęście dla kopalń na sanatorium nie starczyło pieniędzy.
W każdym razie od czasu tej wizyty w Warszawie, od 1976 roku, cień znikł, Pluski odetchnęły. Skończyła się groźba Hakaty zmasowanej, zaczęła się Hakata indywidualna. Kto miał ładny dom, a jeszcze nad samym jeziorem, tego odwiedzał potencjalny kupiec i obiecywał, że gdyby właściciel decydował się odsprzedać, to paszport da się szybko załatwić.
Umówiliśmy się z naczelnikiem gminy Stawiguda Zygfrydem Gładkowskim, z nadzieją, że się dowiemy, ilu mieszkańców Plusek wypchnęły z Polski dziki, a ilu wczasowicze. Ale naczelnik pełni swój urząd od niedawna, wiele rzeczy zna tylko ze słyszenia, czyli tak jak my.

Widzę po wysokości odszkodowań -powiedział- że teraz dziki już tu nie rządzą.
W latach siedemdziesiątych ogromny teren Ośrodka ogrodzono parkanem; przypadkiem natknęliśmy się na człowieka, którego żona pracowała W olszyńskim "Metalzbycie“ i od którego usłyszeliśmy, że cały przydział metalowej siatki na województwo zużywał właśnie Łańsk. Ta siatka, jak powiedział Erwin Kruk, separowała władze od rzeczywistości; W intencji administratorów Ośrodka miała jednak uwięzić zwierzynę. Tam, gdzie teren Ośrodka przecinały szosy, budowano parkan Wzdłuż drogi. Przy drogach dojazdowych. opatrzonych znakiem zakazu wjazdu, były specjalne kieszenie i coś w rodzaju zapadni: dzik nie mógł wyjść.
Nie mógł przez parkan, to kopał pod parkanem, a gdzie sam na to nie wpadł, podsuwał mu dobry pomysł rolnik, który chciał dostać obfite odszkodowanie. W kilku miejscach wykryto, że siatka była przecięta. W jednym, w gminie Purda, nieuczciwego rolnika postawiono pod sąd: znęcił dziki grochem, ułatwił im wyjście na swoje zachwaszczone, nie uprawiane pole - po czym od PZU zażądał odszkodowania za zniszczone uprawy grochu, sześciokrotnie Wyższego niż za zboże.
To tylko egzotyczne wyjątki. Proza życia była inna.

Ludzie koczowali na polach w nocy. Palili ogniska, żeby odstraszyć dziki. Ciepło ognia nie ogrzało ojca Gerarda Romahna z Plusek; po jednej takiej nocnej wachcie zaziębił się i umarł. Strzelać do dzików nie było wolno. Elektrycznego pastucha (drutu pod napięciem, okalającego zasiewy) używać nie pozwalano. Niektórzy próbowali zostawiać na polu uwiązane psy, ale bywało, że dziki zjadały psa. We wsi Przykop zdarzyło się nawet, że dzik uwiązł w obroży po psie, którego zjadł.
Dlatego o dzikach mówiono przy każdej okazji, na zebraniach partyjnych i na imieninach, W kościele i w knajpie. Wytworzyła się specjalna kultura walki z dzikami - budowano Strachy, dzwięczadła, cudaki - Socjalizm mi tak nie dopiekł - powiedział Gustaw Niwera - jak dziki. Tyle że gdzie indziej i dziki, i odszkodowania za nie były w jednym ręku, w nadleśnictwie. W Łańsku inaczej: dzikami rządził Łańsk, szkody wypłacali leśnicy.
Rok przed Sierpniem samo tylko nadleśnictwo Nowe Ramuki wypłaciło za dziki 28 milionów złotych - powiada naczelnik gminy Purda, Stanisław Szozda. Od tamtej pory wszystkie ceny poszły
w górę, a wysokość odszkodowań przeciwnie: W 1986 roku było jedynie 6 milionów.
Nie tylko zmniejszono obszar Łańska z powrotem do rozsądnych rozmiarów, ale tereny oddano w administrację lasów. Fachowcy od leśnictwa ustalają teraz, jaki powinien być stan zwierzyny, i oni też odpowiadają za odszkodowania. Pan Eugeniusz Pucek w Okręgowym Zarządzie Lasów Państwowych w Olsztynie pokazuje nam, jak z roku na rok na łeb, na szyję spada tak zwana powierzchnia zredukowana szkód w dwóch nadleśnictwach, które obejmują teren Ośrodka W Łańsku: W 1980 roku - 381 hektarów, później kolejno 275, 214, 201 hektarów i... w 1984 roku znów skok w górę: 465 hektarów. 
- Co się stało? 
- Żniwa się przeciągnęły, zboże było o miesiąc dlużej na polach niż zazwyczaj. To dla zwierzyny tak silna pokusa, że żadna siatka nie pomoże. Ale już w następnym roku -151 hektarów. W jeszcze następnym - 139.
Łańsk zszarzał spokorniał, zamknął się w sobie.
Nie chciałby, żeby mu wypominać dawne grzechy.
Nie tylko minister z żalem odmawia nam pomocy.
Także Najwyższa Izba Kontroli skwapliwie chwyta się wymówki. Zwróciliśmy się do NIK z prośbą o wyniki badania, jakie przeprowadzono w Łańsku - kiedyż by indziej? - w 1981 roku.
Bardzo żałuję - odpowiada wicedyrektor delegatury w Olsztynie - ale mieliśmy w biurze pożar, nasze archiwum to teraz sto worków pomoczonych papierów, bezładnie upchanych w wypożyczonej piwnicy, a poza tym: czy było rzeczywiście jakieś badanie?
Było; było i akurat w tej sprawie nie ma się czego wstydzić: większość zaleceń NIK została wcielona w w życie ku pożytkowi łańskich sąsiadów. Znamy je z drugiej ręki, więc znów nie możemy ręczyć za ścisłość. Z ustaleń pokontrolnych, sformułowanych w lipcu 1981, wynika, że wiele spraw Ośrodka Urzędu Rady Ministrów w Łańsku było prawnie nie uregulowanych oraz że OURM miał hamujący wpływ na gospodarkę rolną, a przez to stymulujący na decyzje o emigracji.
Jeden z punktów zaleceń pokontrolnych brzmi: „Niezbędne jest... zobowiązanie wojewody olsztyńskiego do dokonania weryfikacji wszystkich transakcji kupna-sprzedaży na cele rekreacyjne budynków po opuszczonych gospodarstwach rolnych pod kątem prawidłowości i zgodności z prawem zawartych transakcji, rzetelności i prawidłowości dokonanej wyceny tych obiektów i zasadności stosowanych ulg.
Ponadto ustalono, że szef URM minister J. Wieczorek oraz szef OURM płk K. Doskoczyński robili interesy nielegalne, ale nie dla korzyści własnej; założone przez nich przedsiębiorstwo „Polskie Bory" organizowało polowania dewizowe, a sporą część zysków (kontrolerzy NIK wyliczyli dokładne sumy w dolarach, markach, frankach í szylingach) odprowadzano na bok i finansowano z nich potrzeby Ośrodka; między innymi kupowano zachodni sprzęt, broń, amunicję i samochody, a nawet pasze dla zwierzyny!

Dzięki temu zapewne dostojni goście, korzystający z Ośrodka, mogli ukoić patriotyczne sumienie, jeżeli czasami zapiekło: wprawdzie za sprawą Łańska trochę ludzi wypchnęło się z Polski, ale też do Łańska przyjeżdżali myśliwi z Republiki Federalnej i jeszcze zostawiali dewizy, więc W sumie można liczyć, że wychodzi na plus."


Agnieszka i Andrzej Krzysztof Wróblewscy „Zgoda na wyjazd”

czwartek, 1 listopada 2018

Roszczeniowe pokolenie.



Niby żart, ale...


Prusy krzyżackie były bodaj jednym z najbogatszych krajów średniowiecznej Europy, nowocześnie zarządzanym, zaawansowanym cywilizacyjnie i technologicznie. Potęga Prus przetrwała Krzyżaków, autonomiczna wobec polskich królów prowincja Prusy Królewskie, a później i Książęce też dzięki własnemu (odmiennemu niż w Polsce) systemowi były celem emigracji ludzi z Polski.

Autonomia skończyła się wraz z wejściem w skład Królestwa Prus po rozbiorach 1772-1793 i już nie powróciła. I dzisiaj Prusy straciły nie tylko autonomię, zamożność w porównaniu z innymi prowincjami Polski, ale nawet swoją tradycyjną nazwę (!). Rozszerzone w absurdalny sposób nazwy "Mazury" "Warmia" i "Pomorze" przemieszały się i wmieszały tak głęboko w rejony niemazurskie i niepomorskie, a przede wszystkim w tzw. powszechną świadomość, że trudno się teraz nawet o Prusach rozmawia. No, ale historia niejednokrotnie pokazała, że nic nie jest wieczne, zwłaszcza abstrakty takie jak "państwo" czy "ojczyzna".
Może to dziwne, ale wolimy pozostać tu, gdzie jesteśmy, a jednocześnie żyć w kraju, do którego się ucieka - czyli w takim którym Prusy przez wieki były - niż w takim, z którego się ucieka.

Czasami warto czerpać wzorce z tego co przynosiło potęgę i bogactwo zamiast wzorować się czymś co tylko u mitomanów było sprawnym organizmem. Warto pamiętać że I Rzeczpospolita była różnorodna, nie unitarna i to zapewne dawało jej siłę i potęgę. Warto też pamiętać że te odsądzane od czci i wiary Prusy były niejednokrotnie wierniejsze polskim królom niźli rdzenne polskie ziemie. Warto o tym pamiętać, ale kto chce to pamiętać ?