czwartek, 13 września 2018

Prusy filmowo, cz I. Róża.

Tego filmu nikt, kto nosi w sobie choćby pół miligrama empatii, nie obejrzy z twarzą pokerzysty. „Róża” porusza, niepokoi, boli – kłuje jak kolce róży, której kwiat jednakże jest piękny.
Właściwie bez dalszych wstępów pozwalamy wylać się wodospadowi cytatów, a to z dwóch powodów: po pierwsze, lubimy cytaty (co nasi stali czytelnicy już niechybnie dawno stwierdzili i uznali za przypadek beznadziejnego uzależnienia), po drugie dlatego, że o tym świetnym dziele polskiej kinematografii napisano dotąd nie tylko wiele, ale przede wszystkim mądrze. Nasze własne rozwodzenie się na ten temat byłoby więc wyważaniem otwartych drzwi. Poczytajmy zatem, co mają do powiedzenia o „Róży” jej recenzenci i widzowie:


Michał Szczerbic, autor scenariusza „Róży”, znany szef produkcji kilkudziesięciu filmów, ostatnio m.in. filmów Wojtka Smarzowskiego, wcześniej m.in. Krzysztofa Kieślowskiego, Andrzeja Wajdy, zaczął poznawać lepiej, głębiej Mazury kilkanaście lat temu. Od kilku lat jest stałym mieszkańcem Mazur. Trafił na Mazury „za żoną”, jedną z najlepszych polskich specjalistek od filmowych kostiumów, Ewą Helman – Szczerbic. To ona go tu przywiodła. Zrazu był biernym słuchaczem różnych historii, anegdot mazurskich. Nie zabrakło mu woli, cierpliwości słuchania. Jak twierdzi dzisiaj, czuł się zobowiązany napisać „coś o Mazurach”, bo tak nakazywała mu jego wrażliwość, a wręcz powinność. – „Słyszałem rozmowy Mazurów w powietrzu. Chodziłem na zagubione mazurskie cmentarze. Szukałem nawet tam z nimi kontaktu”. Rozmawiał z historykami Mazur, ale też z rodowitymi Mazurami, którzy odwiedzali Mazury latem. Grzebał w książkach, składał swoją opowieść z różnych zasłyszanych historii. 
Po obejrzeniu filmu Michał Szczerbic powiedział mi: - „Wiedziałem od początku, że ten film może zrobić tylko Wojtek Smarzowski. Nasze poglądy długo się ucierały. Dzisiaj wiem, że powstał film wybitny”.
*
„Róża” nie jest łatwym w odbiorze filmem. I to nie tylko z powodu szokujących, drastycznych scen gwałtów, mordów, ale też nie do końca zrozumiałej dla widza historii. Bo jakże to, Mazury, wspaniała kraina lasów i jezior - wymarzona dla turystów, żeglarzy,  biesiad przy ognisku - była miejscem zagłady jakiejś społeczności? Przecież my o tym nie wiedzieliśmy, nie czytaliśmy o tym w podręcznikach historii. Przecież pisano, że Mazurzy tęsknili za Polską, że to właściwie Polacy. A co się z nimi stało po wojnie? Ano wyjechali do Niemiec, bo tam szukali dobrobytu. Guzik prawda, ci ludzie, od stuleci związani z tą ziemią, nie opuszczali ojcowizny z własnej woli
”. 

Dariusz Jarosiński, debata.olsztyn.pl





Jest taki wiersz Wiktora Woroszylskiego "Deszcze nad Mazurami", napisany w roku 1956 - jedno z pierwszych publicznych świadectw dramatu, jaki się na tych ziemiach rozegrał po wojnie. Przypomniałem go sobie, oglądając "Różę": "Starowina pod lasem/ podpiera się patykiem,/ w kancjonale opasłym/ składa słowa gotykiem./ Hoduje dwie "ozieczki",/ zbiera jagody, grzyby,/ z nikim nie szuka sprzeczki,/ a ktoś jej wybił szyby./ Pożyje jeszcze chwilkę,/ potem pójdzie do raju./ Lecz patrzą na nią wilkiem/ i Niemrą nazywają"
(…)
Ten pozornie prosty film, opowiedziany linearnie, ubogi w słowa, ma w sobie tajemnicę. Czy sprawia to reżyseria, czy powściągliwość gry Marcina Dorocińskiego i Agaty Kuleszy, czy sposób montażu, który pozostawia kolejne sceny jakby niedokończone, otwarte, ulotne? "Róża" dzieje się w dwóch planach. Pasmo krwawych, naturalistycznie ukazanych starć układa się w rodzaj ballady, bajki lub biblijnej przypowieści, w której zło, atakujące bohaterów, staje się jakąś niepojętą próbą
"Żyjemy w niemym proteście. Uważamy, że kara, jaka nas spotyka, jest ponad miarę okrutna. Ale nie nam o tym sądzić". Oto ukryta puenta tej przypowieści wypowiedziana przez ewangelickiego pastora z Mazur (Edward Linde-Lubaszenko)”.

Tadeusz Sobolewski, wyborcza.pl


Momentami człowiek aż chce wyjść z kina, bo jakoś podświadomie czuje, że to w danym momencie jedyna droga do zamanifestowania swojego sprzeciwu wobec tego, co widzi na dużym ekranie. Niemniej, nie wychodzi. Wydaję mi się, że na kinowej sali zatrzymuje go jedynie fakt, że wśród tego całego obłąkanego świata Smarzowski umiejscawia, chyba po raz pierwszy w sposób tak konsekwentny i wyraźny, ludzi zdolnych do czegoś więcej, aniżeli tarzania się we krwi i błocie.
(…)
Tytułowa bohaterka filmu Smarzowskiego znajduje się właśnie w takiej sytuacji. Mimo tego, że zamieszkuje mazurskie ziemie od dziecka, traktowana jest jak intruz. Letniego dnia roku 1945 w jej domu pojawia się Tadeusz, były żołnierz AK, który stracił w trakcie wojny wszystko i wszystkich. Wraz z wymiętym zdjęciem przynosi on kobiecie ślubną obrączkę, o której zwrot poprosił go poległy na froncie żołnierz. Sytuacja Róży i Tadeusza jest w pewnym sensie podobna. Oboje przetrwali i oboje czują, że Polska to kraj, w którym chcą pozostać – to przecież o nią walczył Tadeusz, to właśnie na jej terenie Róża przeżyła najlepsze dni swojego życia. Z drugiej strony, oboje są skazani na życie w niepewności – Róża ze względu na swoje pochodzenie, Tadeusz ze względu na stosunek władzy radzieckiej do żołnierzy AK. Ten paradoks bycia niechcianym w domu, dla którego poświęciło się wszystko, co najcenniejsze łączy postacie czystym uczuciem, którego na próżno szukać w poprzednich filmach Smarzowskiego. Uczucie pomiędzy nimi nie zawiera nawet cienia całej obrzydliwości relacji międzyludzkich nieustannie demonstrowanych w kinie reżysera. I chyba właśnie to tak w „Róży” wstrząsa, to że po doświadczeniu i w trakcie doświadczania piekła można kochać tak szczerze, prawdziwie”.

Filip Jalowski, Film.org.pl


Reżyser Wojciech Smarzowski powtarza, że zrobił film o miłości w czasach nieludzkich. Ten wątek jest w „Róży” pokazany z wielką czułością, zarazem bez sentymentalizmu i uproszczeń, z zaskakującym zakończeniem. Ale może jeszcze bardziej jest to opowieść o nieludzkich czasach. O zgwałconej mazurskiej ziemi. W jednej z najmocniejszych scen filmu widzimy sowieckich zwycięzców gwałcących zbiorowo mazurskie kobiety. Ale w czasie Powstania okupanci gwałcili Polki. Zdarzało się też, że po zakończeniu wojny Polacy szukali odwetu na niemieckich kobietach. Tak właśnie wygląda wojna widziana oczami Smarzowskiego, laureata Paszportu POLITYKI. Tak tworzy się historia, raniąca zawsze najsłabszych, najbardziej bezbronnych. „Róża” pokazuje tę potworność historii, nie oszczędzając w najmniejszym stopniu widza. Ten film nie da nam spokoju jeszcze długo po wyjściu z kina”.

Zdzisław Pietrasik, Polityka.pl





Liczba scen zbiorowych gwałtów, dokonywanych przez oprawców, nieważne już, w jakich mundurach, jest wręcz niepoliczalna i ponad wytrzymałość widza. Gwałt niczym nie różni się od katowania więźnia przez polskie, ubeckie władze. Gwałt dokonywany masowo na kobietach jest częścią przemilczanej, powojennej historii. Jest też metaforą niszczenia tożsamości Mazurów, którzy w 1920 roku w plebiscycie wybrali Niemcy zamiast Polski, za co przyszło im zapłacić koszmarną cenę nienawiści powojennych władz. Wojciech Smarzowski pokazuje zło ukryte pod pokładami: historii, własnych uwarunkowań, braku życiowej hierarchii i obojętności na krzywdę sąsiada. Tę ostatnią postać zła reprezentuje Władek (Jacek Bra-ciak), przesiedleniec z Wileńszczyzny, prosty chłopina, który po gwałcie na żonie (Kinga Preis) nie umie pojąć różnicy między prawdziwą hańbą a tym, co za hańbę uznaje i nie potrafi stanąć murem za Tadeuszem, który kiedyś go bronił przed radzieckimi żołdakami. Aktorsko "Róża" jest bardzo dobra. Marcin Dorociński i Agata Kulesza grają gestami, spojrzeniami, nie używając wielu słów. Po prostu są, ale ich bycie na ekranie jest wyraziste i pełne treści. Marcin Dorociński pokazał akowca zbudowanego nie tylko ze szlachetnego marmuru, ale inteligenta, który umiejętnie potrafi posłużyć się złem dla dobra. To, co dzieje się między dwójką poranionych ponad wszelką miarę ludzi, jest miłością prawdziwą, pozbawioną czułostkowości, emocjonalnego zakochania, zaspokajania uczuciowych i fizycznych potrzeb
(…)
Warto dostrzec zdjęcia Piotra Sobocińskiego juniora, który pokazał Mazury nie jako piękny landszaft, ubierając nawet zieleń i błękit jeziora w przygnębiającą, wszechogarniającą szarość”.

Małgorzata Matuszewska, Gazetawroclawska.pl


„Róża” jest więc opowieścią o zmierzchu świata Mazurów, elegią dla wyniszczonych, wzgardzonych, przegranych w wielkiej historii narodów. Ale ten film to przede wszystkim dzieło sztuki – nie wahajmy się powiedzieć – wybitne. I jak każde wybitne dzieło, zawiera w sobie różne poziomy znaczeń, na które widz może się nastroić niczym odbiornik na wybrane fale radiowe. Epopeja mazurska to jedna z propozycji odczytania, a choć bardzo ważna, to przecież nie jedyna. Jeżeli chcemy, możemy tu znaleźć historię o człowieczeństwie zachowanym w nieludzkich czasach, kropli dobra w oceanie zła. Albo o przemocy, zdziczeniu zostawionym przez wojnę oraz powojennej gehennie niewinnych. Można też widzieć w „Róży” przypowieść o życiu takim, jakie ono rzeczywiście jest, nasiąknięte gorzką prawdą o tym, że sprawiedliwość nie zawsze wygrywa, a doświadczenie szczęścia jest każdemu dane tylko przejściowo. Znajdziemy tu wreszcie opowieść o miłości przeżywanej bez patosu i wielosłowia, miłości dojrzałej pomiędzy dwojgiem doświadczonych ludzi. To po prostu film o przesłaniu uniwersalnym, który obejrzeć trzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz